Gówniany język

Kolega, który prowadził lekcję w sali obok (dzieliła nas cienka ściana z dykty), przepraszał mnie później za używanie gównianego języka. Równie dobrze ja mógłbym go przepraszać za to samo. Trudno dziś wyobrazić sobie komunikację, szczególnie z młodzieżą, w której nie padałyby mocne słowa.

Od paru lat do szkół przychodzi pokolenie, które ma poważny problem z rozróżnieniem, jakie słowa są za grube. Uczniowie mówią tak, jak się mówi wszędzie, a potem ze zdziwieniem dowiadują się, iż tak nie wypada. Wulgaryzmy, także te najordynarniejsze, spotyka się w najbardziej kulturalnej prasie, padają one z ust autorytetów, począwszy od rodzica, pani przedszkolanki, a skończywszy na głowie państwa. Także w szkole nie ma nauczyciela, który czasem by nie zaklął na forum klasy. Niektórzy wręcz się lubują w takim języku.

Szukałem przed świętami opinii na temat książki, którą chciałem podarować dziecku. Dowiedziałem się z pewnej recenzji, że tę pozycję „powinno się wypierdolić ze wszystkich księgarni”. Muszę przyznać, że innych argumentów nie potrzebowałem. To jedno słowo trafiło we mnie jak w dziesiątkę. Kupiłem coś zupełnie innego. Tego typu język robi furorę wśród odbiorców, dlatego jeśli chcemy, aby nas słuchano, musimy tak mówić. Zapewne z tego powodu nowa prezes General Motors, pierwsza kobieta na tak wysokim stanowisku w branży samochodowej, zaczęła swoje rządy od słów: „Koniec z robieniem gównianych aut”. To właściwy język. Nauczyciele też się powoli na niego przestawiają. Mnie idzie to z trudem, ale się staram. Wprawdzie w tym roku jeszcze nie powiedziałem swoim uczniom, że próbna matura poszła im chujowo, ale jak słyszałem przez ścianę, byli tacy, co nie mieli oporów.