Hall przekonuje

Katarzyna Hall przekonuje na swym blogu do nowych ramowych planów nauczania. Tekst piękny, argumentacja chwyta za serce (zobacz). Nowością jest pomysł, aby program przedmiotowy realizowany był w dwóch etapach, najpierw jego część w gimnazjum, a potem ciąg dalszy w liceum bądź technikum. Na papierze wygląda to pięknie. Skończy się bowiem robienie tego samego dwa razy, najpierw w gimnazjum, później w szkole pogimnazjalnej. Jednak to, co jest piękne w teorii, w praktyce nie zawsze się sprawdza.

Praca z uczniem będzie przypominała sztafetę. Najpierw nauczyciele w gimnazjum zrealizują dwie trzecie materiału, a potem przekażą pałeczkę nauczycielom liceów i ci dokończą sztafetę. Metą będzie egzamin maturalny, który sprawdzi wiedzę wyniesioną z gimnazjum i liceum. Za wynik matury odpowiadać będą formalnie nauczyciele obydwu szkół, jednak faktycznie cała odpowiedzialność spadnie na belfrów ostatniego etapu. Można będzie oczywiście udowadniać, że na wejściu absolwent gimnazjum reprezentował poziom np. dostateczny, więc skoro na maturze uzyskał wynik dostateczny plus, to był jakiś postęp. Jednak nikt nie będzie patrzył na to, ile ktoś miał na wejściu, liczyć się będzie, z jaką lokatą ukończył szkołę średnią. Cała odpowiedzialność spadnie więc na nauczycieli kończących sztafetę.

Wyobraźmy sobie, że MEN wpadłoby na pomysł, aby inaczej podzielić program nauczania, np. rozbić go na część realizowaną w liceach oraz dokończenie na pierwszym i drugim roku studiów. Matura też byłaby po pierwszym czy drugim roku studiowania. Kto wtedy byłby odpowiedzialny za wynik egzaminu maturalnego? Czy ci, którzy zaczęli naukę, czy ci, którzy ją doprowadzili do końca?

Uważam, że pomysł Katarzyny Hall nie jest zły, jednak można go skutecznie zrealizować tylko wtedy, gdy gimnazjum i liceum będą stanowiły jeden organizm szkolny, a naukę od pierwszej klasy gimnazjum aż po maturę będą prowadzić ci sami nauczyciele. Wydaje mi się, że właśnie o to w tym projekcie chodzi – o stworzenie sześcioletniej szkoły średniej. Myślę, że nie byłby to wcale zły układ. Najpierw sześcioletnia szkoła podstawowa, potem sześcioletnia szkoła średnia. Jedna zmiana szkoły mniej, czyli mniej okazji do demoralizowania uczniów, większa szansa na stworzenie więzi z placówką i nauczycielami.