Do trzech razy sztuka

Trzy egzaminy dzień po dniu dla 15-latków to trochę dużo. Dzisiaj część humanistyczna (jak zwykle łatwa), jutro matematyczno-przyrodnicza (podobno najtrudniejsza), pojutrze język obcy (średnia trudność). Egzamin jest obowiązkowy, ale nie można go nie zdać. Jednak nie chodzi o to, aby go zaliczyć. Rodzina liczy, że dziecko da z siebie wszystko i nie trzeba będzie na przełomie czerwca i lipca latać po całym mieście, szukając szkoły, która przyjmie lenia i nieuka.

Wyniki egzaminu są przepustką do dobrego liceum, dobre liceum otwiera zaś drzwi elitarnej uczelni. Zasada jest taka, że jak ktoś chodzi do dobrej szkoły, to zwykle dobrze zdaje egzaminy (bywają wyrodki i czarne owce, ale niezwykle rzadko) i w ogóle w życiu ma dobrze, a jak do złej szkoły, to wszystko mu źle wychodzi (wyjątków nie liczę). Jak ktoś trafi do złej placówki, to potem ciągnie się to za nim przez lata, a niektórzy w ogóle nie mogą się już z tego wykaraskać. Czasem braki z przedszkola są już nie do nadrobienia. Co ja mówię z przedszkola, dobrą edukację należy już zacząć, będąc w łonie matki. Odpowiedzialni rodzice uczą swoje dzieci od poczęcia.

Trochę ironizuję, bo mam dziecko dopiero w przedszkolu (na wszelki wypadek wybrałem dobre), jednak za parę lat pewnie i ja popadnę w paranoję, a na punkcie wyników z egzaminu gimnazjalnego będę miał totalnego bzika. Gdy patrzę, co wyprawiają rodzice gimnazjalistów, to proszę Opatrzność, aby miała mój rozum w opiece i nie dała mi zwariować. Niech każde dziecko zdaje egzaminy na miarę swoich możliwości i włożonego w przygotowanie wysiłku, a nie według chorych ambicji innych osób.

Słyszałem dzisiaj piski rodziców, którzy wmawiali dzieciom, że ten egzamin jest ważniejszy od matury, bo maturę można powtarzać kilka razy, a tego egzaminu nie. Zdaje się go raz w życiu, a potem przepadło. Albo jesteś dobry, albo… co? Koniec życia?