Szybko czy powoli?

Dawniej materiał powinien się nauczycielowi ślimaczyć, a teraz trzeba omawiać go w tempie błyskawicy. Chcę więc czy nie, materiał omawiam szybko i po łebkach, bo przecież nikomu nie jest potrzebna wnikliwa znajomość dzieła, lecz tylko taka, która pomoże zdać egzamin maturalny. Nauczyciel jest rozliczany z tego, czy omówi wszystkie treści programowe. Gdybym nie zdążył, zostanę pociągnięty do odpowiedzialności. I nie będzie tłumaczenia, że zatrzymałem się przy Gombrowiczu czy Kafce, dlatego nie zdążyłem omówić Orzeszkowej. Na każdego twórcę należy poświęcić tyle czasu, aby go wystarczyło dla wszystkich. Wychodzi po godzinie na tekst, po dwie na autora. Jak się przy którymś zatrzymam dłużej, to muszę innych omówić krócej. Jak za długo, to pojawi się ryzyko, że jakiegoś twórcy nie omówię wcale.

Tego tempa nie wytrzymują uczniowie. Nieliczni pamiętają, co było w gimnazjum. Według wielu, nic nie było. W liceum proszą, abym zwolnił. Nie zwolniłem, dlatego już omawiamy „Treny” Kochanowskiego. O to samo proszą mnie uczniowie klas drugich oraz trzecich. Wszyscy mówią, że za szybko. Wyjątkowo więc zaplanowałem prawie dwa tygodnie na „Lalkę”, ale nadal słyszę, że to nie wystarczy. Miło słyszeć. Gdyby to ode mnie zależało, mógłbym jeden duży utwór omawiać przez pół roku.

Na studiach filozoficznych zdarzało się, że jakiś tekst był analizowany niezwykle szczegółowo, wręcz zdanie po zdaniu. Wychodziło średnio akapit na jedno spotkanie (dwie godziny), a przy niektórych zdaniach zatrzymywaliśmy się na dłużej. Tak na przykład omówiony został fragment „Krytyki czystego rozumu” Kanta. Po niezwykle wnikliwym przeanalizowaniu niewielkiego urywku czułem się na siłach zająć całą resztą. Czytałem dalej sam i rozumiałem. Podejście do egzaminu to była czysta przyjemność.

Poznawanie literatury w liceum przypomina jazdę w Formule 1, jednak emocji w tym nie ma żadnych, za to ryzyko urazów bardzo duże. Byle do przodu, nieraz na łeb na szyję, nie oglądając się za siebie. Mordercze tempo, więc jak ktoś się zagapi, uderza głową w mur, czyli dostaje jedynkę, i wypada z gry. W pierwszej klasie nadąża za mną co trzecia osoba, a reszta nie czyta, bo nie jest w stanie. W drugiej klasie wykruszają się kolejne osoby – czytają i rozumieją trzy-cztery, a reszta nawet nie staje do wyścigu. Już wiedzą, że nie zdążą. Czasem spróbują, przeczytają krótszy utwór, ale na stałe się nie ścigają. W klasie maturalnej jest jeszcze gorzej, a przecież powinno być najlepiej. Tymczasem nawet świetni uczniowie nie czytają, ponieważ nie dają rady – tak mordercze jest tempo.

Po co fundujemy uczniom ten wyścig, skoro on im nic nie daje – nie zapewnia ani znajomości lektur, ani nie zachęca do kontaktu z literaturą. Fundujemy dzieciom edukację-wyścig, w którym grają rolę obserwatorów. Nauczyciel włącza motorek i wciska gaz do dechy, aby wyrobić się z materiałem, a młodzież patrzy i nie rozumie, co belfer wyprawia. A teraz pytanie do władz oświatowych – czy nie można mniej i wolniej? Na co komu ten wyścig, który zabija, a nie rozwija?