Zakazane owoce w lekturach

Rosjanie zmieniają listę lektur szkolnych. Trafi na nią od przyszłego roku szkolnego np. antystalinowski „Archipelag Gułag” Sołżenicyna. Inicjatywa wyszła od Putina, a takiej sugestii rosyjskie MEN nie mogło zlekceważyć. Dzieło ma być okazją do rozmowy z uczniami o łamaniu praw człowieka w Związku Sowieckim i strasznym terrorze w gułagach. Powoli, więc trudno nam to zauważyć, Rosja próbuje uporać się z własnymi upiorami.

Dobrze jest mieć dzieła zakazane, ponieważ pozwalają one odświeżać zbiór lektur. Gdy nie ma „książek zbójeckich”, szkolny kanon więdnie. Wielki prezent dał edukacji PRL, gdyż pozostawił po sobie duży zbiór literatury zakazanej (pisarze emigracyjni, drugi obieg). Po 1989 r. wpuszczono do lektur sporo świeżej krwi. Niestety, ten zabieg wystarczył zaledwie na kilkanaście lat, głównie dla pokolenia, które urodziło się w Polsce Ludowej. Dzisiaj Gombrowicz czy Herling-Grudziński nie mają w sobie nic z zakazanego owocu. Ponownie istnieje pilna potrzeba odświeżenia kanonu, ale nie ma skąd brać zakazanych owoców.

Nie mamy już dzieł zakazanych z powodów politycznych, więc ostatnią deską ratunku są książki podejrzane z powodów obyczajowych. W mediach główne boje dotyczą dziś agresji, zapłodnienia in vitro, aborcji, homoseksualizmu, alkoholizmu i narkomanii. Na ten temat powstaje też literatura, może to nie są dzieła na miarę Nobla, jak „Archipelag Gułag”, ale zawsze coś, co choć trochę pachnie zakazanym owocem. A zatem na próbę można by wprowadzić „Lubiewo” Michała Witkowskiego czy „Osiem cztery” Mirosława Nahacza. Nie tylko Rosjanie powinni zmierzać się sami ze sobą, ale wszystkie narody, my też mamy o czym rozmawiać. Nowe lektury to dobry pretekst.