Kredyt dla Katarzyny Hall

Reformie edukacji nieomal nikt nie udziela kredytu zaufania. Po pierwsze, zmiany w szkolnictwie są wdrażane w dobie kryzysu, więc jak coś nie wyjdzie, minister będzie mogła zwalić winę na trudności gospodarcze. Kryzys usprawiedliwi każdą głupotę MEN, urzędnicy mogą więc szaleć z pomysłami jak dzieci. Po drugie, reforma nie może się udać, skoro premier zapowiada cięcia finansowe we wszystkich sferach. Dlaczego miałby odpuścić akurat edukacji? A zatem będzie to reforma bez środków na jej realizację. To tak, jakby ktoś chciał przeprowadzić remont domu, a przeznaczyłby na to mniej pieniędzy, niż normalnie wydaje na czynsz.

Reforma zmniejsza liczbę godzin z poszczególnych przedmiotów, nieomal ze wszystkich. Formalnie zmienia się struktura kształcenia, ale de facto chodzi o obcięcie godzin. Można to zrozumieć na przykładzie historii: jak ktoś nie chce być humanistą, zakończy kształcenie historyczne na pierwszej klasie liceum. Trudno dziś przewidzieć, jakie kłopoty wynikną z braku wiedzy historycznej, ale sama myśl, że Polacy mogą nie znać historii swojego narodu, budzi przerażenie. Niedługo trzeba będzie dzieciom tłumaczyć przy rodzinnym stole, że Kościuszko nie należał do Solidarności i dlaczego, bo w szkole już się tego nie dowiedzą.

Dzieci odczują te zmiany na umyśle, a nauczyciele na własnej skórze. Jak ktoś miał w tym roku pełen etat, za rok będzie miał trzy czwarte, a za dwa lata połowę dzisiejszych godzin. Nie wiem, jak poczują się chociażby historycy, którzy zostaną zdegradowani do poziomu nauczycieli etyki (przewiduję podobną liczbę godzin do dyspozycji w placówce). Coraz więcej przedmiotowców będzie biegać od jednej szkoły do drugiej, aby uzbierać godzin na etat. W dużych miastach jest to możliwe, ale w małych część kadry będzie musiała pozostać przy niepełnym etacie.

Nauczyciele podchodzą nieufnie do reformy nie tylko z powodu strachu o własny portfel. Niestety, wychodzą na jaw inne niepokojące fakty. Okazuje się, że eksperci reformy dorabiają sobie na boku, pisząc podręczniki (zob. tekst „Kto zarobi na podręcznikach?”). W pisaniu podręczników nie ma nic złego, chyba że wydawca wykorzystuje stanowisko autora do wcześniejszego pozyskania danych o podstawie programowej (byłaby więc to nieuczciwa konkurencja, gdyż jeden wydawca znałby nową podstawę wcześniej od innych) oraz do reklamowania podręczników wśród nabywców (że są lepsze od konkurencyjnych, gdyż napisane przez współtwórcę reformy). Gdyby tak rzeczywiście było, oznaczałoby to, że reformę edukacji stworzyło kłębowisko żmij, a nie uczciwi fachowcy.