Ręce precz od gimnazjum!

Gimnazjum traktowane jest dzisiaj niczym bękart edukacji, mimo że wcześniej było jej ukochanym dzieckiem. Pamiętam entuzjazm wielu nauczycieli (o politykach nie wspominając), szczególnie uczących w szkołach podstawowych. Reforma awansowała część kadry pedagogicznej, dając ludziom pracę w placówce wyższej, właśnie w owym potępianym dziś gimnazjum.

Głupio o tym mówić, ale gimnazja były marzeniem niejednej dyrekcji szkoły podstawowej. Ludzie na głowie stawali, aby przekształcić swoją placówkę w gimnazjum i w ten sposób niejako rozruszać placówkę. Nowa organizacja, nowe cele – miało być dobrze. Oklaskom nie było końca. Wystarczy przejrzeć protokoły rad pedagogicznych sprzed kilku lat i sprawdzić, jak głosowano. Za przekształceniem szkoły podstawowej w gimnazjum wszyscy, przeciw – nikt. Kto się wstrzymał? Zwykle nikt.

Szkoła podstawowa na ul. Kaliskiej w Łodzi, w której pracowałem, dzięki staraniom dyrekcji awansowała. Pamiętam dumę kolegów, bijącą z ich słów: jesteśmy nauczycielami gimnazjum, na zakończenie nauki będziemy organizowali bale podobne do studniówek w liceach, a może nawet lepsze. Nauczyciele z gimnazjów byli najbardziej twórczy i skorzy do uczenia się nowych metod pracy. Licea gnuśniały, a gimnazja tętniły pomysłami, projektami, zespołowymi pracami, dobrym przygotowaniem do egzaminów. Profesorów z liceów wołami nie można było zaciągnąć do nowej matury – łaskę robili, dostosowując realizację materiału do nowych standardów. Inaczej było w gimnazjach – tam nauczyciele wyprzedzali jeden drugiego, aby tylko się wykazać.

Entuzjazm gimnazjalnych nauczycieli i uczniów zgasiła twarda rzeczywistość. Mimo że statutowym obowiązkiem gmin jest finansować koła zainteresowań, koła te funkcjonowały tylko dzięki wolontariatowi nauczycieli lub dzięki ciężkiej ręce dyrekcji, zmuszającej nauczycieli do pracy za darmo. Przeludnione klasy – liczba uczniów w klasie przypominała czasy tuż po wojnie, nierzadko po 35-40 osób w zespole. Brak pieniędzy na elementarne pomoce dydaktyczne – kreda i gąbka do wycierania tablicy to już był luksus. Wszystko inne tylko dzięki sponsoringowi rodziców. Urzędnicy, zamiast wyciągnąć pomocną dłoń, grozili dyrekcji pięścią – jak za mocno będzie dopominać się o sfinansowanie np. remontu rozpadających się okien, to zostanie zwolniona. Więc dyrekcja znosiła upokarzające warunki i nakazywała pracować w milczeniu swoim nauczycielom.

Tylko dzieci nie potrafią milczeć, zacisnąć zęby i pokornie wykonywać polecenia. Polecenia tchórzliwych pracowników i tchórzliwej dyrekcji. Bo gdybyśmy byli odważni, to nie zgodzilibyśmy się na niewolniczą pracę w bydlęcych warunkach. Nic co ludzkie nie jest polskim nauczycielom obce. W końcu większość z nas zaczęła mieć wszystko w głębokim poważaniu.

Dziś ci sami urzędnicy, którzy grosza złamanego nie dawali, wołają, żeby gimnazja zlikwidować, a uczniów pozamykać w więzieniach. Naprawdę trzeba mieć mentalność niewolników, żeby popierać tych cwaniaków. Jak okręt idzie na dno, to nie jest to wina pasażerów i szeregowych pracowników, tylko kapitana i armatora. Żądam rozliczenia armatora – MEN, a także kapitanów – dyrektorów wydziałów edukacji w poszczególnych gminach i kuratorów. Spośród pasażerów, czyli uczniów, należy ukarać tylko tych, którzy popełnili przestępstwo podczas rejsu. Do nauczycieli można mieć pretensję, że im bylejakość warunków pracy w końcu spowszedniała. Resztę ludzi, a szczególnie spłoszone dzieci z gimnazjów, zostawmy w spokoju.