Dyplom z rynku

Wszystko zależy od mowy, także prestiż i autorytet nauczyciela. Mój przyjaciel, polonista, zaczął lekcję o twórczości Żeromskiego słowami: „Pamiętajcie, że z ‚Ludziami bezdomnymi’ nie uporamy się” – i w tym momencie zamarł. Popełnił błąd. W tym samym czasie ja na swojej lekcji powiedziałem: „Wspólnymi niciami mitologii greckiej oraz tradycji chrześcijańskiej…” i zacząłem płonąć ze wstydu. Z powodu popełnionego błędu.

Przerwa wybawiła nas z opresji. Spotkaliśmy się na korytarzu i podaliśmy sobie dłonie. Jeden błąd nie dyskwalifikuje człowieka, ale w oczach młodzieży na pewno tak. Byliśmy zatem w szkole spaleni. Kto wie, czy już jakiś młody umysł nie sprawdza w Internecie, czy Piotr albo ja naprawdę posiadamy dyplomy ukończenia studiów. Kto wie, może kupiliśmy je na rynku, a teraz udajemy tylko nauczycieli. Mam nadzieję, że Internetowi daleko jeszcze do bajkowego lustereczka, więc prawdy nikomu o naszych studiach nie powie. Jesteśmy na razie bezpieczni.

Wróciłem na lekcję pokrzepiony świadomością, że w Polsce liczą się papiery, a nie wypowiadane słowa. A papiery mam wyjątkowo dobrze zrobione. Mogę zatem mówić, co chcę i jak chcę. Dla rozgrzewki palnąłem więc kilka błędów „w pierwszych słowach mego wykładu, ponieważ chciałem wszystkich pozdrowić i zapytać o zdrowie”. A co mi tam! Przecież duch tchnie, kędy chce. Wczoraj przemawiałem natchniony przez anioła, a dziś gadam, jakby wstąpił we mnie szatan językowej rozpusty. Nie wystarcza mi bezbarwny grad poprawnie wypowiadanych słów, nie chcę mówić mickiewiczowskim natchnieniem wypchany jak sowa. Pora przetrzepać słowa jak futra na wiosnę.

Ale na razie idzie zima, więc gadajmy drętwo i poprawnie. Moja wina.