Co Biblia mówi o nauczycielach?

Słysząc, że minister edukacji nie gardzi Słowem Bożym, co niedziela czytam Pismo Święte. Robię to od czerwca aż do chwili obecnej, więc mogę już pochwalić się pewnymi wynikami. Teraz nie dziwię się, dlaczego niektórzy politycy tryskają niezwykłą pomysłowością. Sam też po takiej lekturze mam ochotę pracować inaczej. Już przed wakacjami wprowadziłem w czyn mądrość Salomona, którzy powiedział: „Lepsi są dwaj niż jeden. Jeżeli upadną, jeden podniesie drugiego. Lecz samotnemu źle, kiedy upadnie, nie będzie bowiem drugiego, żeby go podniósł” (Koheleta 4, 9-10). Zadzwoniłem zatem do przyjaciela ze studiów, który jest bezrobotny, i zaprosiłem go do szkoły. Razem tak przeprowadziliśmy lekcję, że żaden uczeń nie ośmielił się przeszkadzać. Przez kilka pierwszych minut kolega siedział cicho, ale po chwili się wtrącił, mówiąc: „Wiesz, Darek, ten wiersz można rozumieć także w inny sposób” – i zachwycił uczniów błyskotliwymi pytaniami. Tak ich pobudzał do myślenia, że zapomnieli o rozrabianiu. Ja w tym czasie zebrałem myśli i – gdy kolega tracił werwę – zaatakowałem dobrze przemyślanym poleceniem. Pracowaliśmy na zmianę, obrabiając umysły uczniów jak świeżą glinę – nie wiadomo kiedy zleciała nam cała lekcja.

Minęło parę dni i praca we dwójkę opatrzyła się dzieciakom, więc wrócili do swoich zajęć – przeszkadzania nauczycielom. W niedzielę znów sięgnąłem po Biblię i znalazłem radę: „Potrójny sznur nie zerwie się łatwo” (Koheleta 4, 12). Eureka! Dwóch nauczycieli na jednej lekcji to za mało. Musi być nas trzech. Zadzwoniłem do bezrobotnego historyka, bo trzeciego polonisty uczniowie mogliby nie znieść. I znowu strzał w dziesiątkę! My poloniści uczyliśmy, jak rozumieć zawiłości tekstu, a historyk wprowadzał kontekst dziejowy. Super! Żadnego rozrabiania na moich lekcjach. Nie czekałem, aż potrójne uczenie znudzi się uczniom, tylko wprowadziłem czwartego konia – biznesmena, który wstydził się pracować w szkole, mimo że ciągnęło go do uczenia dzieci. Teraz mógł spełnić marzenie młodości. Było więc nas czterech. Na każdy rząd uczniów jeden nauczyciel. Ta pomoc nic mnie nie kosztowała, ponieważ biznesmen trudził się charytatywnie, czyli zgodnie z modą, jaka panuje w jego środowisku, zaś bezrobotni przyjaciele – aby nie wyjść z wprawy w nauczaniu. Potem przyjąłem troje praktykantów z uczelni, więc nawet zacząłem na tej formule zarabiać. Prowadziliśmy lekcję w siódemkę.

Gdy przyszły wakacje, miałem więcej czasu na czytanie Pisma Świętego. W sierpniu trafiłem na właściwą radę: „Gdzie wielu nauczycieli, tam jest powodzenie” (Przysłów 15, 22). Łapię więc teraz kogo się da, aby było nas wielu. Mam obecnie dwie praktykantki, ale czekam na grupę 20 studentów, którzy będą u mnie odbywać praktyki śródroczne. Zamiast prowadzić lekcje po kolei każdy, będziemy uczyć wszyscy naraz. Niestety, przyjaciel polonista, który uczył razem ze mną, został od dzisiaj zatrudniony w mojej szkole. Prawdopodobnie zorganizuje sobie własną grupę nauczycieli, bo chyba nie jest tak nierozsądny, aby uczyć samemu. Podejrzewam, że nawet jeśli podejmie ryzyko samodzielnego nauczania całej klasy, to minister mu tego zabroni. Jestem bowiem przekonany, że gdy Roman Giertych trafi na cytowane przeze mnie fragmenty Pisma Świętego, to podejmie stosowną decyzję i narzuci szkołom nowe formy nauczania. Ja jestem za. Dzięki metodzie „uczenia kupą” zniknie bezrobocie w sferze edukacji. Skorzystają na tym wszyscy: uczniowie nie będą marnować czasu na rozrabianie, wykwalifikowani pedagodzy nie będą marnować życia jako bezrobotni, a minister edukacji w końcu będzie miał swój pierwszy sukces. Czego mu szczerze życzę.