Szkoły przyakademickie

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj

Uczelnie powołują do życia własne licea i w ten sposób ratują się przed niżem demograficznym. Takie szkoły ma już i Politechnika Łódzka, i Uniwersytet Łódzki, w kraju też ich nie brakuje. Nieraz cieszą się znaczną renomą i są dobrze prowadzone. Poza tym mają uczelnię w nazwie, jak chociażby Zespół Szkół Uniwersytetu Mikołaja Kopernika – Gimnazjum i Liceum Akademickie w Toruniu, a to nobilituje.

Powstał trend na tworzenie szkół przyakademickich. Rodzice oczekują dobrej edukacji, a taką może zapewnić kadra akademicka. We wspomnianym Zespole Szkół UMK co drugi-trzeci nauczyciel to doktor, a na pięciu polonistów tylko jeden jest magistrem. Nawet wśród wychowawców i kierowników internatu jest aż trzech doktorów (zob info). To musi robić wrażenie. Nie wątpię, że kontakt z uczonymi w tak młodym wieku daje nastolatkom wiele korzyści.

Szkoły przyakademickie to korzyść także dla kadry. W wielu ośrodkach wypromowano masę doktorów. Szans na etat w szkole wyższej nie ma, pozostaje więc praca w szkole średniej. Tylko jakiej, aby nie ubodło to honoru doktora? Wydaje się, że średnia szkoła przyakademicka to dobre rozwiązanie: to przecież prawie uczelnia. W takiej szkole mogą też dorobić pracownicy akademiccy, którzy dostali zbyt mało godzin dydaktycznych. Wiadomo, że zarobki na uczelniach zależą w dużej mierze od wypracowanych godzin, a nie od naukowego dorobku. Trzeba więc dużo uczyć, aby godnie żyć. Jak nie można uczyć studentów, bo ich fizycznie nie ma, to trzeba brać się za nauczanie nastolatków.

Piszemy o tym, co ważne i ciekawe

Krew jego na nas

Od 400 lat mieszkańcy Oberammergau u podnóża Alp inscenizują najsłynniejszą Mękę Pańską świata. Jeszcze całkiem niedawno grający Żydów nosili na głowach diabelskie rogi. A kolejne pokolenia Niemców debatują, czy można się pozbyć antysemityzmu z Ewangelii.

Marek Orzechowski z Monachium

Szkoły przyakademickie odbierają uczniów liceom, rzadziej także gimnazjom. Licea muszą więc ratować się w podobny sposób – tworzą własne gimnazja. W opinii powszechnej, gimnazja publiczne to wylęgarnia agresji i kuźnia straconych lat. Co innego gimnazja przylicealne – tam można dziecko posłać bez obaw o życie czy zmarnowany talent.

Niestety, gimnazja nie uratują się, tworząc swoje szkoły podstawowe. Na to nikt się nie nabierze. To raczej szkoły podstawowe ratują się przed niżem, otwierając grupy przedszkolne. Konkluzja jest więc taka, że zakładanie własnych szkół przez uczelnie wywołało lawinę, która w końcu zmiecie gimnazja. Moim zdaniem, chociaż szkoda wydanych pieniędzy, gimnazjów nic nie uratuje, chyba że lawina zostanie zatrzymana i uczelnie skupią się na swoim zadaniu – kształceniu studentów.

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj