Nauczyciele szukają sposobu na wyższe zarobki

Dwie nauczycielki zaproponowały, aby wprowadzić do systemu wynagradzania dodatek wielkomiejski, czyli np. największy za pracę w stolicy, nieco mniejszy w mieście wojewódzkim. Koleżanki zbierają podpisy od osób popierających projekt.

Szczegóły pomysłu dodatku wielkomiejskiego tutaj.

Nauczyciele zarabiają jednakowo bez względu na miejsce zatrudnienia (podstawówka, liceum, technikum, szkoła branżowa) i nauczany przedmiot (matematyka, informatyka, język polski, obcy, geografia, wychowanie fizyczne, religia). Różnicę robi stopień awansu (początkujący matematyk zarabia mniej niż dyplomowany katecheta) oraz staż (maksymalnie 20 proc. po 20 latach pracy).

Taki system budzi coraz większy sprzeciw, gdyż nie motywuje do pracy. Nauczyciel, na którym spoczywa odpowiedzialność za wyniki na egzaminie, np. matematyk, odkrywa ze zdumieniem, że zarabia tyle samo, co osoba, która odpowiada tylko za bezpieczeństwo na lekcji. Nauczyciel przedmiotu egzaminacyjnego orientuje się, że jak chce zarobić więcej, musi robić fuchy, np. dawać korepetycje. W szkole nikt mu więcej nie zapłaci, bo system oświaty nie jest nastawiony na wyniki. Nauczyciele dorabiają na potęgę i się wypalają. Uczniowie działają im na nerwy. Nie byłoby tego, gdyby nauczycielom płacono za pracę, za odpowiedzialność i za wyniki.

Wyobraźmy sobie, że podobny system wprowadzono by w firmie transportowej. Czy jesteś kierowcą wielkiego tira, czy jeździsz wózkiem widłowym po placu, zarabiasz tyle samo. Ewentualne różnice wynikają ze stażu. Zatem jako osoba prowadząca od 30 lat wózek widłowy wyciągasz więcej niż kierowca tira z 10-letnim doświadczeniem. Jak szybko kierowca tira rzuciłby tę robotę? A gdyby został, to tylko dlatego, że robi fuchy na boku. Gdy system wynagradzania jest kompletnie do bani, nie da się być dobrym pracownikiem.