Wypychanie ze studiów
Ponad 20 lat pchaliśmy młodzież na studia, teraz okazuje się, że to był błąd. Zaczyna się czas wypychania ze studiów. Jeden kierunek – dobrze, dwa – źle. Zawodowy licencjat – dobrze, studia magisterskie – źle. Ideałem zaś jest szkoła zawodowa bez uczelnianych tytułów, może być technikum.
Wczoraj przeczytałem, że „Ekipa Tuska zmienia wizję rozwoju kraju”. Ma być „więcej studentów na zawodowych licencjatach, mniej na dłuższych studiach magisterskich” (zob. źródło). Dzisiaj dowiedziałem się, że „Studentów czeka cięższe życie. Jeśli ktoś zmieni kierunek na dziennych studiach w uczelniach publicznych, musi się liczyć z kosztami” (zob. szczegóły). Oficjalnie chodzi o wyeliminowanie tzw. wiecznych studentów, ale naprawdę zaczyna się wypychanie młodzieży ze studiów. Zawodówki przecież czekają.
Jesteśmy świadkami wielkich zmian w polityce edukacyjnej kraju. Nie za bardzo to do nas dociera, ponieważ tyle lat tłumaczono nam, że studia to największa wartość, iż teraz nie rozumiemy zmian. Kilka miesięcy temu w liceum dyskutowaliśmy na zebraniu pracowników, czym mamy się chwalić na zewnątrz. Jak to czym? Przecież od lat chwalimy się tylko i wyłącznie liczbą naszych byłych uczniów przyjętych na dzienne studia w uczelniach publicznych. Wychowawcy od lat przygotowują sprawozdania, ile procent absolwentów jest na takich właśnie studiach. Od teraz mamy jednak zwracać uwagę na coś innego, mianowicie na to, czy nasi absolwenci podjęli pracę. Czyli studia dobrze (na razie), ale praca lepiej.
Komentarze
Panie Gospodarzu, uważam, że to „wypychanie” ze studiów to nie jest taki zły pomysł. Może w końcu studia będą kończyć ci najlepsi i najzdolniejsi. Może wreszcie „magister” znów będzie brzmiało dumnie. Czy Pan nie widzi, kto dziś dostaje się na wyższe uczelnie? Odpowiadam – prawie wszyscy maturzyści. W tym roku nawet uczelnie państwowe organizowały wrześniowy nabór, tyle było jeszcze wolnych miejsc. Dwa kierunki jednocześnie powinny studiować tylko wybitne jednostki. Musi być wreszcie jakaś selekcja. Może pańscy uczniowie w większości są wybitni i nie orientuje się Pan, że np. na studia pedagogiczne idą przeważnie ci, co z matury „osiągnęli” aż (!) 30%; ktoś za nich pisze prace semestralne, później licencjackie, a na koniec kupują przez internet „magisterkę” i jeszcze się tym chwalą. W mojej szkole zatrudniono na zastępstwo młodą „zaoczną” polonistkę. To sympatyczne skądinąd dziewczę nie rozróżnia np. Krasickiego Krasińskiego i Kraszewskiego, części mowy i części zdania, nie czytało „Ferdydurke”, nie odróżnia podstawy programowej od poradnika metodycznego (realizuje podręcznik ! ), ale za to znakomicie orientuje się w barwnym świecie celebrytów. Może więc nadeszła wreszcie pora na zakończenie tego cyrku z powszechnym studiowaniem. Brakuje rzemieślników, techników, ludzi, którzy w swoim zawodzie mogą być mistrzami, a realizując często niespełnione ambicje rodziców, zostają magistrami na etacie w hipermarkecie.
Czasami mam wrażenie, że Pan, Panie Dariuszu, żyje w świecie dalekim od szarej rzeczywistości. Proszę częściej słuchać vox populi. Szkoła ma za zadanie śledzić losy absolwentów. Niestety, żyjemy w takich czasach, że ukończenie studiów stacjonarnych nawet na prestiżowej uczelni nie zawsze gwarantuje znalezienie przez absolwenta pracy zgodnej z kwalifikacjami i na miarę jego ambicji. Młodzi ludzie po studiach często bywają bezrobotni, pracują na zleceniach lub szukają swego miejsca w życiu na emigracji. Niech więc może szkoły średnie prowadzą rozeznanie, ilu ich absolwentów podjęło (a właściwie dostało) pracę po studiach, w trakcie studiów lub bez studiów. To nie studia są dziś najwyższą wartością, a praca, często nie na miarę marzeń i ambicji, ale dająca możliwość jako takiej egzystencji. Pozdrawiam.
@nauczycielu, czytaj ze zrozumieniem! Przecież właśnie o tym pan Dariusz pisze!
Witamy w rzeczywistości Drogi Gospodarzu. Czemu to tak trudno zrozumieć, że studia niczego człowiekowi nie dają? Dawno dawno temu wyższe wykształcenie było świadectwem wybitnego umysłu, który nawet jeśli nie posiadał wiedzy praktycznej, to wkrótce i tak robiono tak, jak ten człowiek wymyślił. Dzisiaj, niespodzianka, absolwentów wyższych uczelni jest na kopy i pęczki. Tylko, że umysły to mierne.
Niemniej jednak, sam mityczny sposób postrzegania uczelni wyższych i wyższego wykształcenia przez społeczeństwo jest niczym przy sposobie w jaki Państwo zabiera się do wprowadzania zmian. Jak zwykle od tyłu. Zamiast wprowadzić taki system nauczania, który niezależnie na jakim poziomie, będzie ludzi uczył rzeczy potrzebnych, to wracamy do zawodówek, techników i uczelni dla elity. Bo zapotrzebowanie się zmniejszyło, bo kryzys, bo niż demograficzny. Szkoda, że jeszcze plamy na słońcu nie są winne. Serio tylko na tyle nas stać? Na wprowadzanie znowu ogranych, przestarzałych modeli i próbowanie na siłę dopasować ich do rzeczywistości?
Czemu nie można nauczać dzieci przez całe 8 klas podstawówki, tak jak robi się to w klasach 1-3? Zajęcia z jednym nauczycielem nastawione na ogólny rozwój. A potem 5 letnie liceum zawodowe: informatyczne – gdzie są tylko wszelakie techniki komputerowe, biologiczno-chemiczne – gdzie tylko chemia i biologia, językowe – gdzie różne języki obce, fizyczno-matematyczne – gdzie głowa pęka od teorii, zadań i wzorów, mechaniczne – gdzie można nauczyć się jak być elektrykiem, hydraulikiem, elektronikiem, kierowcą, murarzem, spawaczem, itd. I w wieku 19 lat człowiek idzie do pracy i ją dostaje. A jak nie dostaje od kogoś to zakłada swój biznes, bo coś umie robić. A nie pierdyliard magistrów, którzy jak przychodzi co do czego to wszyscy dwie lewe ręce.
?Studentów czeka cięższe życie. Jeśli ktoś zmieni kierunek na dziennych studiach w uczelniach publicznych, musi się liczyć z kosztami”
BRAWO TUSK!!!
Studia nei sa za darmo. Studia kosztuja. Podatnika kosztuje. Studenta nic albo nieiwiele. Daja studentowi komfortowe poczucie ze cos robi. Znizkowy bilet na komunikacje. Opieke lekarsa. Ulgi tu ulgi tam. Dlaczego nei postudiowac na jednym kierunku, drugim i tzrecim? Po co sie pchac w doroslosc jak Dobry Wuju tyle roznych rzeczy daje. No i zycie studenckie… A my placimy. Gzeta Wyborcza pisala niedawno o panience ktora skonczyka trzy fakultety: politologie, zarzadzanie i psychologie. I teraz pakuje paczki w firmie wysylkowej. Ja znam panienke ktora skonczyla matematyke i astronomie. Z podobnym skutkiem.
Studia powinny byc platne na takim poziomie jak w USA. Oczywiscie, dostosowanym do poziomu polskich zarobkow. Wtedy zniknelyby szkoly „wyzsze” uczace gotowania i tabyny kelnerow z magistrem
Pani Violu, sądzę, że dobrze zrozumiałem intencję Gospodarza. Pan Dariusz jest za tym, aby losy absolwentów były nadal monitorowane przez pryzmat przyjęć na państwowe studia stacjonarne i na tym koniec. Tak jest we wszystkich szkołach ponadgimnazjalnych. Z dystansem natomiast odnosi się do pomysłu śledzenia losów absolwentów pod kątem podejmowania przez nich pracy. Jeśli jestem w błędzie, proszę szanownego Gospodarza o ustosunkowanie się do mego wpisu.
Diabeł tkwi w szczegółach.
„Wojna w Iraku kosztowała USA gadzylion dolarów”. Kogo kosztowała? Kto płacił? Amerykański podatnik? A jeżeli tak, to popatrzmy komu on płacił. Żołnierzowi. Też amerykańskiemu podatnikowi. Akcjonariuszom/właścicielom fabryki broni. Pracownikom tej fabryki. Wszystko amerykańscy podatnicy. Producentom żarcia dla wojska, itd. Wszystko było przecież importowane a nie kupowane w Iraku. Ileśtam dolarów rzeczywiście wydano/zmarnowano/utopiono/rozkradziono na miejscu i to są te rzeczywiste koszta wojny. Opieka na rannymi i weteranami też będzie kosztować, ale znowu – pieniądze popłyna do kieszeni amerykańskiego podatnika, tym razem lekarza.
Jeszcze nie widziałem jakiegoś sensownego opisu, komu zapłacił podatnik i w jakim ułamku nie sobie. Nie przełożył tylko pieniędzy z jednej kieszeni do drugiej, po drodze rozwalając państwo na końcu świata.
Szkoła była rozliczana była i chwaliła się procentem absolwentów, którzy dostali się na studia. Faktycznie tak było. W czasach, gdy rzeczywiście było „pchanie na studia”. Oddolne pchanie. Nie było aberracji „ssania” ze strony uczelni, premiowanej przez budżet „od łebka”. Kiedyś były ostre egzaminy wstępne i selekcja na pierwszych latach. „Wypychanie” więc działało jak najbardziej, tyle tylko, że było oparte na osiągnięciach akademickich studenta. A raczej na ich braku.
Zadajmy sobie podobne pytania jak z tymi kosztami irackiej wojny.
Kto płaci w Polsce za edukację? Komu płaci? Jaki jest cel wydatkowania tych pieniedzy? Jeżeli wiejska gmina przeznaczy 1/3 swojego budżetu na szkołę a 100% absolwentów ucieknie jej na zawsze do miasta, które nigdy nie ponosiło kosztów edukacji wiejskich dzieci, to kto tu jest głupi? A może „miastowi” też zapłacili „wioskowym”? Jeżeli tak – to ile? Jaki ułamek kosztów edukacji idzie poprzez „Warszawę”, czyli z podatków każdego Polaka? Szerzej – w USA zjawisko emigracji jest marginalne. Pewnie dotyczy prawie wyłącznie emerytów wyjeżdżających do Meksyku na starość bo tam życie tańsze. Czyli jak miejscowość A zapłaci w jakiejś tam części z lokalnych podatków za szkołe Johnowi a on wyjedzie do miejscowości B w innym stanie to zawsze nie wyemigruje do Kanady.
Forsa była krajowa i zyski będą krajowe.
Ale w Polsce już tak nie jest. Z pewnością były (i kto wie, ile ich jeszcze będzie) całkiem znaczące, ilościowo i procentowo, fale emigracyjne. Do krajów UE, nie-UE ale w Europie i poza Europę. Dlaczego polska gmina ma robic prezent jakiejś gmnie w UE z wykształcenia swojego-polskiego emigranta?
Czy tamta gmina dołożyła się chociaż trochę? Ktoś zna te ułamki? Jaka część „wsiowych” wróci na wieś do gminy, co ich wykształciła? Jaka część ich wykształcenia przyszła z „miasta”, jaka z UE?
Czy państwo polskie, czyli polski podatnik wiedzą za co płacą szkole? Za procent absolwentów liceum na studiach? Już nie? Za procent absolwentów liceum w pracy? W jakiej pracy? W ile lat po maturze? Jak długo utrzymujących się w tej pracy? Za jakie wynagrodzenie? W jakim kącie Polski? W tej samej gminie co podstawówka? Co liceum? Co uczelnia wyższa? W Polsce? Gdzie?
Ja nie mówie, aby nie badać. Nie wysmiewam samego pomysłu. Ja tylko wskazuję, że jak robić takie badania, to z sensem. Bo później, tak samo jak w USA w wypadku wojny irackiej, dla celów propagandowych będzie się wycierało sobie gęby jakimiś kompletnie niedookreslonymi liczbami w tylko politykom wiadomym celu.
Co do śledzenia miejsc pracy absolwentów przez szkołę to bardzo dobry pomysł. Tyle tylko,że jak w przypadku salutu z armat dla Napoleona, tylko pomysł niestety.Jak to w Polsce…;-)
Szkoły nie mają narzędzi by to robić, nikt nie jest w stanie zweryfikować rzetelności, a absolwenci nie muszą ani podawać miejsca pracy, ani robić tego zgodnie z prawdą.Ba, w ogóle nie muszą utrzymywać kontaktu ze szkołą po jej ukończeniu…;-) Niektórzy wychowawcy bardzo zżyci z klasami wiedzą takie rzeczy, ale to raczej wyjątek, a nie reguła…
„zza kałuży” oczywiście ma rację, ale tylko częściowo. Mam pytanie – do czego mają wracać wykształcone wiejskie dzieci – do pracy w jedynej w gminie szkole ? Niestety, nie przewiduje się w najbliższym czasie wolnych etatów. Tym, co już są, brakuje godzin. W urzędzie gminy? O, przepraszam, wszystkie stołki zajęte i zarezerwowane dla „swoich”. A może założyć prywatne przedszkole? Kilkoro rodziców wozi przecież dzieci do najbliższego miasta. Niestety, prognozy demograficzne są niepokojące. Proboszcz na ostatnim nabożeństwie przedstawił ubiegłoroczną statystykę – w 2011r w parafii było aż(!) 7 chrztów (parafia liczy ok. 5000 osób). Wizja zawodowej kariery na wsi jest więc czystą utopią. Owszem, jedna, dwie osoby coś sobie znajdą. Może młody weterynarz otworzy własną lecznicę, absolwent studiów rolniczych przejmie gospodarstwo po rodzicach i przerobi je na dochodowa agroturystykę. Może się zdarzyć jednak, że sąsiad, też rolnik, ma obok chlewnię, z której zajeżdża nie do wytrzymania i agroturyści nie przyjadą. No i oczywiście absolwent marketingu i zarządzania może jeszcze otworzyć wiejską dyskotekę ze striptizem w wynajętym od gminy magazynie. Wilk będzie syty i owca cała. Gmina wpisze sobie taki obiekt jako miejsce krzewienia kultury na wsi i wszyscy będą zadowoleni.” Zza kałuży”, widać, że dawno nie byłeś w Polsce, naszej umiłowanej nowodemokratycznej ojczyżnie.
A jeszcze do ostatniego komentarza pod poprzednim blogiem.
Tak się zastanowiłem, ile ludzi rocznie umiera na skutek niekompetencji lekarzy, ilu ludzi ma życie zmarnowane przez niekompetencje nauczycieli?
Nie mówię o wykrytych błędach w sztuce lekarskiej, nawet te środowisko tuszuje.
Mówię o tej ogromnej ilości ludzi umierających lub zapadających na zdrowiu na skutek zwykłego partactwa lekarzy które przez nikogo nie jest zauważone.
Gdybym wczoraj zaufał lekarzowi, nie sprawdzał go, nie czytał karty wypisu uważnie, gdyby mnie lekarz ze szpitala nie ostrzegł, (nie musiał, wszak w wypisie było napisane, pod kontrolą lekarza rodzinnego zmianę leku przeprowadzić) o niebezpieczeństwach zamiany medykamentów, to być może by się teść przekręcił albo by został sparaliżowany?
Na co?
A na wylew.
Kto by to powiązał z nieumiejętną zmianą leków?
Nikt, a kto by się tym interesował, lekarz stwierdzający zgon?
Przyczyna naturalna, wylew i do kostnicy, co by sekcja zwłok wykazała?
A jakby sparaliżowany trafił do szpitala?
Wylew, ratujemy.
A gdyby na skutek zamiany leków doszło do amputacji nogi to co byłoby przyczyną?
Gangrena, nikt by tego z zamianą leków przez durną panią doktor nie powiązał, a nawet jakby lekarz to w szpitalu skonstatował, to przecież zdrowia nie wróci człowiekowi a koledze szkodzić nie będzie.
Jaka jest więc ta szara strefa śmierci i kalectw z winy lekarzy?
Podejrzewam, że ogromna.
Przecież ta Pani doktor leczy kilkuset pacjentów, ilu przez całą karierę wysłała przedwcześnie na tamten świat?
A jak jest z nauczycielami, ilu ludziom życie zmarnowali przy cichej i solidarnej zgodzie pozostałych kolegów?
Można sobie tylko wyobrazić czytając opinie na blogu. Tu dziewiętnastowieczne poglądy na edukacje tak szkodliwe dla zdrowia psychicznego i rozwoju dziecka są w mainstreamie.
‚Zza kałuży” – ja jestem tym, co wróciłem po studiach na wieś i od kilkunastu lat pracuję w szkole, w której sam się kiedyś uczyłem. Pochodzę z rodziny urzędniczo – nauczycielskiej, bo i takie się na wsi zdarzają. Ale nie o tym chciałem. To, co się teraz na wsi wyprawia, woła o pomstę do nieba. Chłopi kształcą swoje dzieci na potęgę, to może i dobrze. Idzie takie dziecko rolnika na różne studia (najczęściej marketing i zarządzanie, pedagogika, kosmetologia; ostatnio modna się stała politologia), „łykendowo” robi kwalifikacje rolnicze i „przejmuje” (oczywiście w trakcie studiów dziennych) gospodarstwo po starym, bo aż 55 – letnim ojcu. I wszyscy są szczęśliwi – młody „rolnik” dostaje od hojnego, bogatego państwa lekką rączką 70 tysi na tzw. zagospodarowanie a sterany 55 – letni tatuś od tegoż państwa dostaje na otarcie łez rentę strukturalną (ok.2500 PLN -ów miesięcznie). Młody rolnik kupuje sobie nową brykę, żeby mieć czym dojeżdżać do miasta na studia, a jak miasto daleko, to tatuś z mamusią kupują dziecku mieszkanie w tymże mieście, koniecznie z „logio” (szczerze mówiąc, na początku nie wiedziałem, co to takiego, ale mi wytłumaczono, że to jakiś rodzaj obudowanego balkonu). Chłopskie dziecko kończy wreszcie strasznie trudne prywatne studia i nie wraca na wieś, bo w mieście tata podarował mu własny biznes np.sklep mięsny lub gabinet kosmetyczny. I tak to, panie „zza kałuży” wygłąda sytuacja biednego polskiego wiejskiego studenta.
@nauczyciel,
szkoły powinny monitorować skutki swojej pracy, czyli to, na co nauczyciele mieli wpływ. Wydaje mi się, że w przypadku liceów badanie, na jakie studia dostali się absolwenci i jak sobie na tych studiach radzą, w zupełności wystarczy. Pomysły, aby badać podjęcie pracy przez absolwentów szkół średnich, uznaję za niewłaściwe. Chyba że zmienimy cel, do jakiego zmierzamy w liceach. Szkoła średnia ma przygotowywać do studiów czy do pracy?
Pozdrawiam
Gospodarz
Szanowni Państwo,
postawmy sprawę uczciwie. Kiedy myślę o własnym dziecku, chciałbym, aby poszło na studia. Kiedy zaś myślę o cudzych dzieciach, chciałbym, aby jak najwięcej wybrało szkoły zawodowe i żadnych studiów nie podejmowało. Podobnie myśli większość rodziców. Takie myślenie nie rozwiązuje problemu. Czy naprawdę chciałbym, aby moje dziecko nie podejmowało studiów? Czy ktoś z Państwa tak pomyśli o własnym dziecku i zrobi wszystko, aby nie poszło na studia? Ja nie jestem w stanie. Skoro więc chcę dla mojego dziecka wyższego wykształcenia, muszę akceptować, że inni rodzice chcą tego samego. Inaczej byłbym nieuczciwy. Dlaczego moje dziecko ma być lepsze od innych, mieć prawo do studiowania, a inne dzieci nie? Dopóki nie zaczniemy swoje dzieci zniechęcać do studiów, swoje, nie cudze, nic się nie zmieni.
Pozdrawiam
Gospodarz
Chyba Pan mnie przekonał, Panie Gospodarzu. Może rzeczywiście lepiej pozostawić śledzenie losów absolwentów w dotychczasowej formie. W końcu to tylko rodzaj sztuki dla sztuki, z której i tak prawie nic nie wynika. Ot, informacja przydatna w rankingu szkół. W sumie dobre i to. Viola – zanim skomentujesz czyjś komentarz, sama lepiej naucz się CZYTAĆ ZE ZROZUMIENIEM ! Nie zrozumiałaś bowiem ani intencji Pana Dariusza, ani moich. Pozdrawiam.
Nie do końca zgodzę się z Panem, Panie Dariuszu. Występuje Pan z pozycji rodzica, który marzy o świetlanej przyszłości swego dziecka. I to stanowisko jest oczywiście słuszne. Jednak bardzo (podkreślam – bardzo) często rodzice poprzez dziecko chcą realizować swoje niespełnione marzenia lub każą kontynuować rodzinne tradycje zawodowe (prawnik, lekarz itp.) Często zabraniają dzieciom oddawania się ich własnym pasjom, w zamian za to fundując im najróżniejsze korepetycje, często wbrew ich woli i zainteresowaniom. Może nie warto zmuszać córki, która chce być fryzjerką do studiów prawniczych, a syna, którego interesuje literatura i sztuka , pchać na budownictwo, bo to ponoć przyszłościowy kierunek. Może ta córka fryzjerka zrobi w przyszłości prawdziwą karierę w swoim zawodzie, bo będzie robić to, co sprawia jej radość i daje satysfakcję. Lepsza jest dobra fryzjerka niż zła nauczycielka, prawniczka lub lekarka. Pomagajmy zatem swoim dzieciom podejmować trudne decyzje, ale nie decydujmy za nie. Pozdrawiam. PS. Bardzo miło, że Pan Gospodarz włącza się do dyskusji.
A gdzie się podział Gekko??? Czyżby popsuł mu się komputer albo odcięli internet? Bo brak mi jego stylistycznych łamigłówek. Pozdrawiam językowych spadochroniarzy!
A co złego jest w studiowaniu żeby rodzice mieli do niego zniechęcać?
Pokręciło was?
Przecież człowiek mądrzejszy wtedy, bardziej świadomy świata który go otacza, łatwiej mu zdobywac wiedze i kwalifikacje, dłużej żyje. Tak, jest pozytywna korelacja miedzy wykształceniem a długością życia.
Idźcie się napić albo wytrzeźwiejcie zgredy, bo pieprzycie jak potłuczeni.
Chyba żeby udowodnić, że studia o mądrości nie świadczą:):):).
@Dariusz Chętkowski
„Czy naprawdę chciałbym, aby moje dziecko nie podejmowało studiów? Czy ktoś z Państwa tak pomyśli o własnym dziecku i zrobi wszystko, aby nie poszło na studia?”
Owszem, ja na przykład. Dla wielu osób, w tym dla Pana, ukończone studia są cały czas synonimem „lepszego bytu”, swoistego awansu społecznego, przynależności do yntelygencji. Dla mnie nie są. Nigdy wyższego wykształcenia nie zdobyłem i jest bardzo mało prawdopodobne bym na obecnym etapie skutecznego zarabiania, zechciał tracić czas/pieniądze i podejmować się tej absurdalnej czynności jaką są studia. Dokładnie ten sam punkt widzenia przekazuję swoim dzieciom, które jak skończą liceum to spodziewam się, że podejmą pracę lub przedsięwezmą kroki w kierunku zarabiania pieniędzy w dowolny wybrany przez siebie sposób. Jeśli postanowią iść na studia to mają jasno powiedziane, że muszą się wtedy same utrzymać i same za nie zapłacić. Być może wynika to ze zwykłego braku w mojej rodzinie parcia na tytuły. Wszystko mi jedno czy sprząta się ulice, maluje ludziom paznokcie, pracuje w urzędzie, handluje walutami, jest się lekarzem, prawnikiem czy zasiada w radzie nadzorczej jakiejś korporacji. Grunt, by człowiek wstając rano pomyślał sobie czasem z ulgą „kurcze, jak super, że robię to co lubię”. Zamiast, „o rany, znowu do pracy, jakie to nudne i głupie, jak mi się nie chce”. Dlatego jak już wielokrotnie wspominałem, ani ja ani moje dzieci nie spodziewają się uzyskania od szkoły ŻADNYCH nadzwyczajnych umiejętności, wiedzy, ani „przepustek” do lepszego świata . Wszelkie zainteresowania rozwijają i potrzebną wiedzę uzyskują we własnym zakresie, przy pomocy różnych dostępnych źródeł takich jak: bezpośrednie rozmowy ze specjalistami czy podpatrywanie ich przy pracy, książki tematyczne, Internet, programy telewizyjne, samodzielne ćwiczenia i próby naśladownictwa. Sami decydują czego się uczą, jak i kiedy. Mają w tym oczywiście nasze wsparcie, zarówno osobiste jak i finansowe. A szkołę traktują jako przymusowe zło, trochę jak podatki, której również dzięki nam, unikają jak tylko mogą. Byleby skończyć i zapomnieć, skoro nie można zreformować jej tak, by uczyła ludzi rzeczy potrzebnych w efektywny sposób.
Panie Dariuszu, święta racja w kwestii postrzegania przyszłości dzieci własnych i cudzych. To nam, niestety, odbiera zdrowy rozsądek.
Sama trwam w swoistej schizofrenii, co doradzić córkom (im starsze, tym większe dylematy).
Dariusz Chętkowski 6 stycznia o godz. 17:55
„Kiedy myślę o własnym dziecku, chciałbym, aby poszło na studia. Kiedy zaś myślę o cudzych dzieciach, chciałbym, aby jak najwięcej wybrało szkoły zawodowe i żadnych studiów nie podejmowało. Podobnie myśli większość rodziców.”
Nic podobnego. Ja mam skąś wszczepiony kult kompetencji ponad wszystko. Chciałbym, aby lekarzem zostawał dobrze wykształcony i etyczny czlowiek. Wcale niekoniecznie moje dziecko. Mam absolutnie straszny stosunek do własnych dzieci, do wlasnych szefów zresztą taki sam. I z taką samą otwartością i brutalnością mówię (oczywiście głupio, ale uczciwie) co o nich myślę. W oczy. Zarówno jedni jak i drudzy wiedzą, że to co ode mnie osobiście usłyszą jest absolutnie najgorsze z tego, co kiedykolwiek komukolwiek o nich powiem.
A dzieciom mówiłem tylko tyle, że jak siebie nie zmuszą do ciężkiej pracy (w szkole, samodzielnie) to sami siebie okradną z okazji dowiedzenia się ile są warci i w czym mają jakieś zdolności. Czego skutkiem będą nietrafione wybory studiów i późniejszej pracy. Pierwsza dwójka uwierzyła i ciężko pracowała. Efekty, w postaci takiej pracy jaką sobie wymarzyli – są. Z następnymi jest bardzo w kratkę. Ci, co lenili się w szkole – teraz płacą za swoje błędy. Przestałem finansować najwiekszych domowych obiboków. Tym dzieciom, które się porządnie uczą – dalej pomagam.
Zresztą w środowisku polonijnym także powodowałem trochę kwasów pytając się „dlaczego mam dawać robotę polonijnemu biznesowi a nie najlepszemu?”
Nie mam problemu z oglądaniem mojego dziecka na bezrobociu jeżeli nie będzie się nadawało do niczego. Tak samo nie mam problemu ze zniknięciem Polski jako kraju z mapy, jeżeli organizm ten przegra w ułatwianiu życia swoim obywatelom z innymi propozycjami. Byle pokojowymi.
@parker
>Idźcie się napić albo wytrzeźwiejcie zgredy, bo pieprzycie jak potłuczeni.
Chyba żeby udowodnić, że studia o mądrości nie świadczą:):):).<
Ależ oczywiście, że nie świadczą!!!Przy ponad 50% rocznika "studiujących" bez żadnej selekcji i nie wiadomo po co,czyli w ogromnym procencie uczestniczący w wielkiej fikcji w stylu "uczelnie&personel udają, że kształcą, a studenci – że się kształcą" dla papierka, akademicki dyplom (żaden!) niczego nie dowodzi!!! Dopóki zastosowania nie znajdzie…;-)
Bycie nauczycielem ogranicza krąg znajomości, co powoduje brak większej siły naszego przebicia w umożliwieniu startu zawodowego belferskim dzieciom , mimo że w naszych domach regały pękają od książek. Co więc należy czynić? Bo przecież to one w przyszłości będą się nami opiekować, nie zawsze bowiem będziemy piękni i młodzi, i samowystarczalni. Myślę, że należy z nimi dużo rozmawiać, zarażać ich praktycznym, wymiernym hobby, wspólnie grzebać przy samochodzie, próbować wciągać ich w domowe naprawy, niech widzą, ile bierze od nas pan rzemieślnik, razem analizować prasowe ogłoszenia dotyczące rynku pracy. I nie żałować pieniędzy na dodatkowe zajęcia z matematyki, języków obcych.A w czasie wakacji niech trochę zaznają trudu pracy, nawet podczas rozdawania ulotek reklamowych
I co ważne, Panie Gospodarzu, oswajać dziecko z myślą życia w realiach wyścigu szczurów i z tym, że człowieka można złamać , a nie pokonać.
I jeszcze jedno: decyzję o studiach należy zostawić naszym dzieciom!!!
ciagle aktualne 🙂
http://www.youtube.com/watch?v=DWuM9s4_wN4&feature=related
„A jak jest z nauczycielami, ilu ludziom życie zmarnowali przy cichej i solidarnej zgodzie pozostałych kolegów?”
nie szedłbym tak daleko w oskarżeniach, każdy z nas miał wielu nauczycieli w swojej karierze szkolnej, idę o zakład, że każdy przynajmniej jednego lenia, jednego partacza, jednego chama, ale większość jednak była jako taka, te pojedyncze jednostki nauczycielskie raczej nie mogły zwichnąć życia zbyt wielu, w końcu każdy ma swój rozum i zmarnować mogły się jednostki słabe psychicznie, a takich i tak nie szkoda za bardzo
w każdym razie powtórzę jeszcze raz, po 50 nauczyciel się nie nadaje do tej pracy, niech się przekwalifikuje, a na jego miejsce zatrudniać trzeba młodych, pełnych zapału, żeby nie było, że starych na bruk to jednak może należy dla nich stworzyć jakąś alternatywę, podpatrzeć jak to działa w innych krajach, aby ci młodzi się nie bali przychodzić do szkoły ze strachu o swoją przyszlość
@rodzic
>w każdym razie powtórzę jeszcze raz, po 50 nauczyciel się nie nadaje do tej pracy<
Właśnie wczoraj w Warszawie pochowano nauczyciela :-(- miał 65 lat i wszyscy (jakieś 1000 osób) żałowali, że nie mógł pracować dalej…
Całkowicie zgadzam się z Erato i z „zza kałuży”.Rodzice powinni pozwolić swoim dzieciom decydować o sobie, choć to czasami może być trudnym życiowym doświadczeniem. Moja córka zaraz po maturze zamiast iść na studia, postanowiła wyjechać do UK. Początkowo nie dowierzałam, później protestowałam, aż w końcu ustąpiłam. Wyjechała z bezpłatnego, legalnego programu Au Pair. Mieszkała z rodziną, w której funkcjonowała jako „starsza siostra”, pomagając przy dwójce kilkuletnich dzieci oraz w drobnych pracach domowych, jak to w rodzinie, nie dłużej jednak, niż pięć godzin dziennie. Pozostały czas miała dla siebie. Miała być tam pół roku, pozostała rok. W tym czasie ukończyła szkołę językową i szkołę dla stewardes. Dostawała kieszonkowe, które całkowicie jej wystarczało. W ciągu roku była cztery razy w domu, wyjeżdżała z angielską rodziną do Francji, Irlandii i Hiszpanii. Po powrocie dostała się na filologię angielską. Po roku wyjechała na studia do UK. W tej chwili ma 25 lat, jest menadżerem w dużej firmie współpracującej z Polską. Przyjeżdża do domu na święta i na parę dni w czasie wakacji. Jest całkowicie niezależna materialnie, realizuje się w pracy i w życiu osobistym, podróżuje. Jest szczęśliwą młodą, pewną siebie kobietą. Gdyby postąpiła zgodnie z moim scenariuszem, zapewne wylądowałaby w jakiejś pipidówie jako nauczycielka angielskiego. Podałam ten przykład ku przestrodze rodzicom, którzy najlepiej wiedzą, co jest dla ich dziecka najlepsze i już od kołyski planują mu ścieżkę kariery.
Do RODZICA – życzę ci, aby twoje dzieci uczyli sami świeżo upieczeni, pełni zapału (najczęściej słomianego) nauczyciele. Aby młoda pani od polskiego nie chodziła w króciutkiej mini, z głębokim dekoltem i gołym pępkiem, w którym tkwi kolczyk, a pan od fizyki nie miał kolczyka w brwi, a kroku spodni w kolanach. I żeby jeszcze odróżniali podstawę programową od poradnika metodycznego i nie wpisywali czerwonym atramentem tematów klasówek w dzienniku. Tylko te starocie po pięćdziesiątce trudno będzie zagospodarować. Renty nie dadzą, a na emeryturę jeszcze za wcześnie. Ale mam pomysł – należałoby ich zatrudniać jako asystentów dla tych młodych, zdolnych i pełnych zapału. Będą prowadzić dokumentację, pilnować porządku na lekcji prowadzonej przez młodego zdolnego, pomogą zgromadzić papiery do awansu zawodowego, zrobią herbatkę, umyją szklanki, poprowadzą lekcję, kiedy młody akurat wtedy będzie musiał odbyć pilna rozmowę telefoniczną. Nie dość, że będą czuli się potrzebni, to jeszcze załatwi się im jakiś zasiłek w MOPS-ie lub w GOPS-ie.
Czytam komentarze i tak się zastanawiam, bo sam będąc rodzicem nie potrafię zrozumieć, skąd w innych rodzicach to niezachwiane przekonanie o słuszności wspierania jedynie właściwej, wytyczonej przez Państwo drogi rozwoju. Czy my jesteśmy lemingi, żeby tylko bezmyślnie za grupą iść? Samemu to nic, bo strach coś zrobić oryginalnie? Cały czas najlepiej nie wychodzić za wioskę, bo tam ciemno i wilki jakieś?
„zmarnować mogły się jednostki słabe psychicznie, a takich i tak nie szkoda za bardzo”
A słabych fizycznie szkoda czy też nie szkoda?
Mnie jest szkoda słabych na umyśle którzy takie rzeczy wypisują:)
„te pojedyncze jednostki nauczycielskie raczej nie mogły zwichnąć życia zbyt wielu”
Czyżby?
A ilu taka pojedyncza jednostka przez czas trwania swojej kariery przez swoje ręce przepuści uczniów Twoim zdaniem? Za kałuży ci obliczy, szacuję, że tysiące a takich jednostek są dziesiątki tysięcy jeżeli przyjąć, że tylko dziesięć procent nauczycieli się do wykonywania zawodu nie nadaje.
Że nie wszystkim zmarnują?
Zmarnować nie zmarnują, ale jak zdolny matematycznie uczeń trafi na fatalna nauczycielkę matematyki przez którą znienawidzi przedmiot ( tak dzieci podchodzą do przedmiotów, lubią te zazwyczaj, gdzie lubią swoich nauczycieli i są przez nauczycieli lubiani) i matematykiem czy dobrym informatykiem, programistą nie zostanie, tylko marnym lekarzem, to zmarnował życie?
Być może nie tylko sobie ale i swoim pacjentom
Jest wiele wspólnego między zawodem nauczyciela i lekarza. I w jednym i drugim przypadku w jego ręce składamy to co mamy najcenniejszego, zdrowie, życie lub swoje dzieci.
Opisywałem wcześniej przypadek swojej pracownicy której lekarz rodzinny, pediatra jest zapalonym homeopatą, teraz z drugim już dzieckiem ( z pierwszym było podobnie, przeżyło trudny wiek infekcji dziecięcych, cztery pobyty w szpitalu związane z powikłaniami po infekcji górnych dróg oddechowych) się po szpitalach włóczy z różnymi zapaleniami.
Jakby jej dziecko zmarło na zapalenie płuc, to czy ktoś by to powiązał z lekarzem rodzinnym?
A skąd, homeopatia przecież nie szkodzi.
Co ciekawe, jak ją pytam o tę homeopatię, to odpowiada że się nie zna, ufa lekarce bo to bardzo dobra pani doktor, już drugie jej dziecko leczy, a lekarstwo jak lekarstwo, w aptece sprzedawane i na recepcie zapisane, to jak ma nie leczyć? To nie jej wina, że dzieci mam takie słabe, odpowiada.
Zrobiłbym badania statystyczne ilu jej pacjentów w szpitalu ląduje, nie mam wątpliwości, że znacznie powyżej przeciętnej.
Piszę o tym, żeby pokazać jak wielka musi być skala krzywd wyrządzanych przez lekarzy ludziom, których nikt nie widzi.
Podobnie z nauczycielami, skala jest ogromna, tylko tego nikt nie widzi.
Nie wiąże się wylądowania na marginesie życia społecznego przez słabszych psychicznie ze szkołą.
Nie wiąże zmarnowanego życia nawet tym silnym psychicznie ale bez wsparcia z domu, rozbitego, czasem patologicznego, czasem po prostu niewydolnego, którzy skutecznie do nauki przez szkołę zostali zniechęceni. A zdolni, mogliby zostać dobrymi nauczycielami, lekarzami, naukowcami ale system selekcji im to uniemożliwił, żeby zrobić miejsce dla lekarza homeopaty, idioty, ale z dobrego domu.
Jak to zrobić, selekcja, tylko nie uczniów a nauczycieli i lekarzy.
Rodzicu, czy ty aby na pewno jesteś rodzicem?! Wypisujesz takie brednie, że mam wrażenie, iż to tylko prowokacja. A tak a’ propos nauczycieli, którzy mogą zniszczyć młodego człowieka, to całkowicie zgadzam się z Parkerem. Przed kilkunastu laty w LO uczyła mnie chemii profesorka, której misją było upokarzanie atrakcyjnych dziewczyn. Czyniła to konsekwentnie od lat (uczyła jeszcze moją mamę). Doprowadzała na skraj wytrzymałości uczennice, które, jeśli były mało odporne, rzucały szkołę lub ją w najlepszym wypadku zmieniały. A trzeba było mieć skórę nosorożca, żeby się nie załamać. Koleżanka miała próbę samobójczą, a później długą terapię. I co? I nic ! Pani profesor dopracowała sobie spokojnie do zasłużonej emerytury, w poczuciu dobrze spełnionego pedagogicznego obowiązku. Pozdrawiam wszystkich udręczonych przez nauczycieli – sadystów.
rodzic
7 stycznia o godz. 0:06
„w każdym razie powtórzę jeszcze raz, po 50 nauczyciel się nie nadaje do tej pracy, niech się przekwalifikuje, a na jego miejsce zatrudniać trzeba młodych, pełnych zapału,…”
Nie bardzo ci młodzi, pełni zapału i w dodatku kompetentni garną się do wykonywania tego zawodu.
Niestety mam złe doświadczenia, jeśli chodzi o młodych absolwentów/ praktykantów.
Ci, którzy mieli praktyki w mojej szkole – przeważnie nasi byli uczniowie, których jeszcze sama zapamiętałam jako niezbyt zdolnych i najczęściej niezbyt pracowitych i ambitnych, na praktykach radzili sobie naprawdę kiepsko. W większości podchodzili do swojej pracy dokładnie tak jak swego czasu do swoich obowiązków szkolnych – czyli z lekceważeniem.
Nie potrafili zapanować nad klasą, uczniowie natychmiast wyczuli ich słabość i brak kompetencji merytorycznych. Ich przygotowanie się do lekcji sprowadzało się do zrobienia notatek w „kajeciku”, a prowadzenie lekcji ograniczało się do dyktowania uczniom z owego „kajecika”.
W czasie mojej pracy w LO raz trafiła się bardzo dobra, kompetentna, rzetelna młoda osoba ( zresztą również nasza była, tym razem jednak bardzo dobra absolwentka). Przepracowała w szkole rok. Mimo, że sama praca z młodzieżą podobała się jej, to jednak cała otoczka (zwłaszcza „papierologia”, zbędna biurokracja, system awansu, mizerne zarobki, brak perspektyw ) skutecznie zniechęciły ją do pracy w szkole skłoniły do zmiany zawodu.
Obecnie pracuje u nas jedna młoda- (kilka lat po studiach), bardzo dobra anglistka, ale ona traktuje pracę w szkole publicznej jako „zło konieczne”, głównym źródłem jej zarobków bowiem, dzięki którym może spłacać kredyt, jest praca w prywatnej szkole językowej. Dziewczyna pracuje czasem kilkanaście godzin dziennie, w związku z czym już w tej chwili ( ma ok. 27 lat) ma potężne problemy z gardłem i często przebywa na zwolnieniach lekarskich z tego powodu. Nie wyobrażam sobie jak przy takiej dużej eksploatacji swoich sił obecnie będzie w stanie funkcjonować w tym zawodzie za lat kilkanaście / kilkadziesiąt – a pracować będzie musiała do 65 roku życia.
Mimo, że jest świetnym nauczycielem, to jednak w szkole publicznej robi tylko to, co musi, wykręcając się jak tylko może od dodatkowych obowiązków.
Ponieważ brak jest dobrych anglistów, więc może sobie na razie pozwolić na ?dyktowanie? warunków. Nie ma zatem wychowastwa, nie jest obarczana żadnymi dodatkowymi zadaniami , pracuje tylko te obowiązkowe 18 godzin przez 3 dni w tygodniu i szybciutko znika ze szkoły poświęcając całą swoją energię swojemu głównemu źródłu zarobkowania.
Gdy tak obserwuję młodsze pokolenie nauczycieli i porównuję je z tymi „starszymi” to niestety bardzo często porównania wychodzą na niekorzyść tych młodych.
Może to tylko ja mam takie „negatywne” doświadczenia?
Może w innych szkołach ( moja nie jest szkołą elitarną i być może najlepsi absolwenci kierunków pedagogicznych tu nie trafiają) te proporcje są inne?
W każdym bądź razie mam kilka refleksji związanych z moim osobistym doświadczeniem i obserwacjami na tym polu.
Tych „najstarszych”, budzących grozę i strach, pamiętających jeszcze czasy szkoły socjalistycznej, kiedy nauczycielowi wolno było praktycznie wszystko – łącznie z poniżaniem i pomiataniem uczniem ( sama takich nauczycieli pamiętam) już w szkołach raczej nie ma – odeszli na emerytury. Może gdzie niegdzie jakieś „niedobitki” w wieku emerytalnym ? tzn. powyżej 55 roku życia jeszcze pracują, ale jest ich zapewne nie więcej niż 1 % wszystkich zatrudnionych.
U mnie w szkole pracują obecnie 2 panie emerytki zatrudnione na pół etatu, na zastępstwo za koleżanki ciężarne. I to tez tylko dlatego, że znaleźć dobrego matematyka i skłonić go do pracy w szkole graniczy z cudem.
Dyrekcja mając do wyboru „młode” osoby, które ukończyły jedynie 3 semestry jakichś podyplomowych, zaocznych studiów i kompetentne – po „prawdziwych” 5- letnich studiach magisterskich, doświadczone po kilkudziesięcioletniej pracy w szkole „stare” panie – wybierze te … kompetentne przede wszystkim.
Najstarszym pokoleniem – przynajmniej w mojej szkole są obecnie nauczyciele w okolicach 40 – 55 – roku życia właśnie. I jest ich trochę mniej niż połowa. Resztę stanowią ci w średnim wieku – czyli między 30 i 40 r. ż oraz ci najmłodsi – przed 30 r. ż.
Ci najmłodsi – najczęściej „przekwalifikowani” po kilku semestrach studiów dyplomowych. Rzadko zdarzają się wśród nich osoby, które z założenia chciały być nauczycielami – najczęściej trafili do pracy w szkole przez przypadek, z powodu braku pracy w swoim wyuczonym pierwotnie zawodzie.
Ci obecnie „starsi” i „najstarsi” (między 40 – 55 rokiem życia) trafili do zawodu jeszcze w czasach, gdy na studia w ogóle – również kierunki pedagogiczne – nie każdy się dostawał – była dosyć ostra selekcja.
Najczęściej są „kompetentni”, podchodzą rzetelnie do swoich obowiązków, bo tak zostali wykształceni przez dawny system.
Chociaż oczywiście i tu zdarzają się jednostki, jak w każdym zawodzie zresztą, które najzwyczajniej nie szanują ani swojej pracy, ani uczniów.
Natomiast od kilkunastu lat – od momentu wprowadzenie nowej matury i zniesienia obowiązkowych egzaminów wstępnych na studia – poziom absolwentów kierunków pedagogicznych radykalnie się obniżył.
Ci „młodzi” mają bardzo często ( nie wszyscy oczywiście trafiają się też rzetelne jednostki, ale są w mniejszości) bardzo swobodny stosunek do swoich obowiązków zawodowych, a pracę w szkole traktują jedynie jako ostateczne rozwiązanie – na zasadzie „z braku laku i kit dobry”.
Faktem jest, że przez te kilkanaście lat trwanie reformy do pracy w szkole trafiali najczęściej bardzo słabo przygotowani absolwenci. Dla tych najlepszych praca w szkole publicznej nie była żadnym magnesem.
Podsumowując – jestem jak najbardziej za tym, by w szkole zostali najbardziej kompetentni, podchodzący rzetelnie do swoich obowiązków nauczyciele.
Nie byłabym jednak aż tak radykalna i naiwna w ocenie kompetencji nauczyciela, by stwierdzić autorytatywnie, że wszyscy nauczyciele po 50- stce się do tej pracy nie nadają, a zatrudnienie samych młodych nauczycieli w miejsce tych ?starych? po 50- stce spowoduje automatycznie wzrost kompetencji a tym samym poprawę poziomu nauczania w szkole publicznej.
Do tego potrzebne są zmiany systemowe.
Na pewno problemu „niekompetentnych” nauczycieli nie załatwi rozrost biurokracji, przyrost obowiązków w postaci wypełniania na papierze różnego rodzaju tabelek, pisanie sprawozdań, planów naprawczych, czy w końcu przymus spędzania przez nauczyciela 8 godzin na terenie szkoły, co jest już totalną bzdurą i ma służyć raczej populistycznym hasełkom lokalnych najczęściej ?prowincjonalnych?, przypadkowych polityków, niż uzdrowieniu sytuacji w szkole publicznej.
Czy problem załatwi owo tytułowe ?wypychanie? ze studiów?
Może skłoni do bardziej przemyślanych wyborów przyszłej drogi życiowej?
Mam wrażenie, że obecnie wielu młodych ludzi wybierając kierunek studiów nie kieruje się tym, by zdobyć po nich kwalifikacje, które ułatwią potem wykonywanie konkretnego zawodu, lecz tym, by miło i bezstresowo przedłużyć sobie okres beztroskiego dzieciństwa na koszt rodziców i podatnika.
rodzic
7 stycznia o godz. 0:06
??żeby nie było, że starych na bruk to jednak może należy dla nich stworzyć jakąś alternatywę, podpatrzeć jak to działa w innych krajach, aby ci młodzi się nie bali przychodzić do szkoły ze strachu o swoją przyszłość?
Drogi rodzicu ? żyjemy w państwie prawa, gdzie mam nadzieję nie panuje zasada dyskryminacji człowieka ze względu na jego wiek, więc nie da się tak po prostu ?wyrzucić na bruk? kogoś tylko dlatego, że skończył 50 lat.
Co więcej ? tendencja jest raczej odwrotna ? zlikwidowano ?przywilej? przejścia na emeryturę nauczycieli po 25 latach w zawodzie – czyli właśnie w wieku ok. 50 lat.
Nie ma zatem złudzeń, i radzę pogodzić się z sytuacją, że nauczyciele ? jako grupa zawodowa będą się starzeć coraz bardziej i o ile dzisiaj jeszcze w szkołach panuje mniej więcej równowaga między ?starym? i ?młodym? to za kilkanaście lat proporcje przesuną się znacznie na korzyść tych ?bardzo starych? (wg. nomenklatury @rodzica) – mianowicie osób powyżej 60- tego roku życia.
Wystarczy popatrzeć na sytuacje w szkole niemieckiej. Tam, gdzie pracowałam byłam jednym z nielicznych ?młodszych? 😀 wyjątków wśród populacji nauczycieli, których średnia wieku była znacznie powyżej owego 50 ?tego roku życia.
Polska ? wzorem państw zachodnich – zmierza właśnie w takim kierunku.
PS. A propos dzieci ‚cudzych’: Kiedyś żałowałam zdolnych uczniów, którzy nie szli na studia, a do ciężkiej fizycznej pracy (choć zgodnej z kierunkiem w technikum). W obecnej rzeczywistości polit.-społ. okazuje się, że ich los potoczył się lepiej niż podobnie zdolnych, którzy ukończyli studia lub wyjechali do WB i teraz bezrobotni// za ladą// sprzątający hotelowe pokoje.
Nie zgadzam się z Hildą, że zostaną nauczyciele po 60. U mnie w szkole pracowało kilku takich i ostatnimi czasy sami zrezygnowali z pracy. Lepsza kiepska emerytura, niż roszczeniowi rodzice, trudne dzieci i stosy papierów do wypełnienia.