Wigilia – ani obowiązek, ani przyjemność

Na wigilii pracowniczej dobrze czują się już chyba tylko emeryci, reszta robi fochy i szuka pretekstu, żeby szybko wyjść albo nawet wcale nie przyjść.

Najlepiej mają ci, którzy zachorowali i poszli na zwolnienie. Przytrafiło mi się to rok temu, natomiast w tym natura się waha. Niby mnie coś bierze, ale tak nie do końca. Lekarz od razu by się zorientował, że poprzewracało mi się w d…, a na nic więcej nie cierpię. Panie doktorze, proszę nie lekceważyć tej przypadłości, gdyż w szkołach przybrała ona postać epidemii.

Kilka dni temu wybuchła u nas awantura o to, kto będzie usługiwał przy stole wigilijnym. Ktoś musi potrawy zamówić, podzielić, podać, a potem posprzątać. Woźne przypomniały sobie, że to nie należy do ich obowiązków, a nauczyciele nie chcieli brudzić sobie rąk. Poza tym działała zasada: „płacę, więc wymagam” (na wigilię była zrzutka, chociaż nie wszyscy się dołożyli). W końcu przydzielono tę robotę osobom, które najmniej kłapią zębami. Jesteś pokorne cielę, no to zasuwaj.

Wigilia pracownicza coraz bardziej zaczyna przypominać pochód pierwszomajowy z czasów komuny. Ludzie niby na twarzach mają uśmiechy, niby okazują sobie serdeczność, ale w środku kipi coś bardzo niedobrego. Choćby z tego powodu nie powinno być w pracy żadnych spotkań wigilijnych. Po co kusić los? Po co ryzykować, że komuś puszczą nerwy? Ryzyko wypadku jest tak duże, że inspektor BHP powinien wydać oficjalny zakaz. Myślę, że wszyscy – poza emerytami – nosiliby go za to na rękach.