Trzy osoby w klasie nie licząc belfra

Uczniów ubywa wszędzie, ale chyba najbardziej w szkołach niepublicznych. Nieraz klasa liczy tylko pięć osób, a cała placówka – piętnaście Gdyby takie wyludnienie dotknęło szkołę publiczną, już dawno przestałaby istnieć. Natomiast placówki niepubliczne jakimś cudem funkcjonują.

Niedawno miałem okazję rozmawiać z rodzicem, który poszukiwał korepetytora dla swojego dziecka. Podczas rozmowy o interesach dowiedziałem się, że córka chodzi do klasy, która liczy sobie zaledwie pięć osób. Po co więc uczennicy z takiej szkoły korepetycje? Czyżby nauczyciele nie wykorzystywali potencjału, jaki tkwi w małym zespole?

Przypomniały mi się czasy, kiedy sam pracowałem w niepublicznym gimnazjum. Pod swoją opieką miałem klasy siedmioosobowe. Dość często jednak dyrekcja nakazywała łączyć zespoły, inaczej firma by nie przetrwała. Ja dostawałem pieniądze za jedną godzinę, ale w tym czasie prowadziłem lekcje dla dwóch klas. Dzięki temu szkoła jakoś wychodziła na swoje. Najważniejsze dla takiej placówki było przetrwanie, natomiast dbanie o jakość edukacji zaczynało się dopiero wtedy, gdy klasa osiągała stan minimum dwunastu osób.

Rozmowa z niedoszłym klientem (od dekady nie udzielam korepetycji) przekonała mnie, że powinien istnieć stan minimalny dla placówek niepublicznych, poniżej którego traci się prawo do prowadzenia szkoły. Nie wiem, jaki powinien to być stan, ale na pewno więcej niż pięć osób na klasę. Może chociaż dziesięć?