Pełnym zdaniem, proszę!

Kupowałem dzisiaj w aptece tran. Sprzedawca wskazał na butelkę i powiedział „lodówka”. Ponieważ nie zrozumiałem, powtórzył: „Lodówka, po otwarciu do lodówki”. Podziękowałem pełnym zdaniem („Dziękuję za udzielenie informacji”), a wtedy go zamurowało. Czułem się, jakbym przybył z kosmosu. Czy dzisiaj jeszcze uczy się, aby mówić pełnymi zdaniami?

Piszę te słowa, a przez ramię zagląda mi 7-letnia córka. Jak zwykle dyskutuję z nią o tym, co napisałem. Córka twierdzi, że w jej szkole uczą, aby dzieci mówiły pełnymi zdaniami. W piątek na lekcji nauczyciel trzymał w jednej ręce dwa jabłka, a w drugiej trzy. Gdy zapytał, w której ręce ma więcej jabłek, jakieś dziecko odpowiedziało: „w prawej”. A na to nauczyciel: „Proszę, odpowiedz pełnym zdaniem”. Mam więc świadka, który twierdzi, że sztuka mówienia pełnymi zdaniami nie odeszła do lamusa.

Podejrzewam, iż sprzedawca w aptece ma tytuł magistra farmacji, czyli ukończył studia. Kogo obarczyć odpowiedzialnością za to, że mówi tak, jakby nie chodził do szkoły podstawowej? Czy nauczyciela podstawówki? Czy może nauczyciela gimnazjum albo liceum? A może winni są wykładowcy na studiach? A może klienci, którzy tolerują takie formy dialogu?

Uczę w liceum dwóch przedmiotów: języka polskiego i etyki. Uczniowie akceptują, że obniżam ocenę za usterki w pracach napisanych na polskim, natomiast sprzeciwiają się, gdy zwracam uwagę na błędy językowe bądź ortograficzne popełnione w pracach z etyki. Przecież to nie polski, mówią. Idąc tym tokiem rozumowania, należałoby stwierdzić, że zasady kultury języka obowiązują tylko na lekcjach języka. Skoro tak, to nie ma sensu w ogóle się ich uczyć. Poza salą lekcyjną żadne reguły nie obowiązują. Jak tylko człowiek opuści szkołę, może bełkotać do woli i żadnemu nauczycielowi nic do tego.