Afera w żłobku

Prawdziwy koszmar przeżyły dzieci w prywatnym żłobku we Wrocławiu. Część pracowników stosowała tam ohydne metody opieki nad dziećmi. m. in. przywiązywano je, karmiono na siłę, kneblowano (zob. info). Znalazł się jednak opiekun, który nagrał film i przekazał rodzicowi, a ten doniósł do prokuratury. Trochę dziwne to metody przywoływania kolegów do porządku, ale widocznie nie było innego sposobu.

Okazało się, że placówka funkcjonowała jako żłobek, a kuratorium twierdzi, że to nie był żaden żłobek, tylko firma usługowa (zob. info). Kuratorium apeluje do rodziców, aby sprawdzali, czy żłobki są żłobkami, przedszkola przedszkolami, a szkoły szkołami. To po co jest kuratorium, jeśli tę kontrolę mają przeprowadzać rodzice? Widocznie powstaje tyle prywatnych placówek opiekuńczo-wychowawczych, że władze oświatowe nie nadążają ze sprawdzaniem.

Rozejrzałem się wokół siebie i zauważyłem sporo ogłoszeń o sprawowaniu opieki nad dziećmi. Na przystanku, na którym codziennie zatrzymuje się szkolny bus (w Łodzi jest tak mało publicznych szkół podstawowych, że busy dowożą dzieci), zauważyłem reklamę punktu opieki nad dzieckiem: „Rodzicu, jeśli dla Twojego dziecka nie znalazło się miejsce w przedszkolu, przyprowadź swój Skarb do nas”. Takie punkty opieki wyrastają w Łodzi jak grzyby po deszczu. I będą rosnąć, dopóki miasto nie zapewni rodzicom dostępu do publicznych żłobków i przedszkoli. Tak samo jest zapewne we Wrocławiu.

Można wzywać rodziców do kontrolowania prywatnych placówek. To jednak nie spowoduje, że przybędzie miejsc w placówkach publicznych. Przecież rodzice są świadomi, że figloraj, gdzie zostawiają dziecko, nie jest prawdziwym żłobkiem czy przedszkolem. Jest prawie żłobkiem i prawie przedszkolem. W całej Polsce jest wiele takich prawie placówek – ludzie są do tego przyzwyczajeni, więc trzeba afery, aby zrozumieli, że coś tu nie gra. Nie gra jednak zupełnie gdzie indziej, niż wskazuje wrocławskie kuratorium.