Nauczyciel szuka ratunku w sądzie

Trafiają się uczniowie, z którymi jakiś nauczyciel nie może sobie poradzić. Wtedy szuka pomocy u ich rodziców, u wychowawcy, u innych nauczycieli, u szkolnego pedagoga, a w ostateczności u dyrektora szkoły. Do sądu przeciwko uczniom się nie idzie. Tak było dawniej, natomiast teraz jest inaczej.

Nauczycielka suwalskiego gimnazjum wniosła pozew przeciwko swoim uczniom (zob. info). Media przerzucają odpowiedzialność albo na nauczycielkę (bezradna, nie radzi sobie, sama nie jest bez winy), albo na uczniów (wulgarni, rozwydrzeni, nie słuchają poleceń). Mnie jednak interesuje reszta osób. Przecież w tę sprawę nie są zamieszani tylko uczniowie i ich nauczycielka, ale kilkadziesiąt innych osób.

Dzieci mają rodziców, a nauczyciele kolegów po fachu, innych pedagogów, a przede wszystkim dyrekcję. Konflikt między uczniami a nauczycielem nie wyrasta nagle, lecz rozwija się miesiącami. Gdzie byli rodzice? Czy nic nie wiedzieli, co wyprawiają ich pociechy? Czy próbowali wychować swoje dzieci? A co z innymi nauczycielami? Czy nauczycielka prowadziła lekcje na Marsie, czy w sali obok? Czy ktoś próbował pomóc? Czy dyrekcja powołała zespół wspierający koleżankę? Czy w ogóle wiedziała?

Pójście po pomoc do sądu przeciwko własnym uczniom to nie jest drobna sprawa. I nie chodzi ani o zachowanie uczniów, ani o postępowanie nauczycielki. Chodzi o całokształt. Co się dzieje w polskiej oświacie, że na własnych uczniów trzeba nasyłać ochroniarza z pałką, policjanta z psem albo szukać pomocy w sądzie? Co się dzieje?