Przyszłość szkoły publicznej

W walce o Kartę nauczyciele argumentują, że przywileje są potrzebne, abyśmy byli wypoczęci (po to są wakacje), zdrowi psychicznie i fizycznie (po to jest urlop na poratowanie zdrowia), nieprzeciążeni obowiązkami (po to jest niskie pensum) oraz całym sercem oddani pracy (po to jest mianowanie zabezpieczające przed nagłym zwolnieniem). Korzyść z takich nauczycieli ma odnieść przede wszystkim uczeń. Niestety, ten argument nie działa. Dlaczego?

Zapomnieliśmy chyba, iż nadal działa zasada, że bogaci się bogacą, a biedni mają dzieci. Dzieci w Polsce jest coraz mniej, szczególnie w grupie ludzi dobrze i bardzo dobrze zarabiających. Wyjątki się zdarzają, ale one tylko potwierdzają regułę. Wśród najniżej uposażonych i bezrobotnych są dzieci, nieraz po kilkoro w rodzinie. I dla tych dzieci trzeba zatrudniać nauczycieli w publicznych szkołach. Dzieci biednych nie muszą mieć dobrych nauczycieli. Mogą mieć jakichkolwiek.

Z tego właśnie powodu w walce o Kartę powinniśmy zrezygnować z argumentu, że to dla dobra dzieci. Ludzi, którzy płacą podatki, a są to obciążenia wysokie, dobro dzieci obchodzi tyle, co zeszłoroczny śnieg, gdyż to nie są ich dzieci, natomiast pieniądze są jak najbardziej ich. Dla własnych dzieci, najczęściej jedynaków, znajdzie się miejsce w prywatnej szkole albo zagranicznej.

W oczach ludzi dobrze i bardzo dobrze zarabiających nie ma różnicy między nauczycielami i górnikami. Nikomu z tej grupy podatników nie jest potrzebny ani węgiel, gdyż do kominka wrzucają drewno, ani publiczna szkoła, gdyż prawie z niej nie korzystają. Mamy w Polsce ponad pół miliona nauczycieli, którzy nie są ludziom dobrze sytuowanym do niczego potrzebni. Jednak nie wszyscy nauczyciele są niepotrzebni. Podatnicy nie potrzebują dobrze wykwalifikowanych nauczycieli, którym trzeba za kwalifikacje płacić i o których należy się troszczyć.

Natomiast bardzo pilnie potrzebni są nauczyciele zatrudnieni na umowy śmieciowe, pozbawieni jakiejkolwiek ochrony, traktowani jak niewolnicy na rynku pracy, przyjmowani i wyrzucani z sali lekcyjnej według widzimisię pracodawcy, funkcjonujący w szkole nawet nie na wariackich papierach, ale na żadnych – na kiwnięcie palcem i na gwizdnięcie. A że z pracy takich nauczycieli wielkiego pożytku nie będzie, kogo to obchodzi. Przecież to nie dla naszych dzieci, tylko dla śmieciowych. I taka będzie przyszłość publicznej szkoły: edukacyjny chłam, który należy omijać daleka.