Szkoła świeci pustkami

Do „Gazety Wyborczej” napisał rodzic zaniepokojony tym, że szkoła jego dziecka nie prowadzi lekcji dwa tygodnie przed końcem roku szkolnego (zob. tekst). Nauczyciele podobno „wyganiają” dzieci z zajęć, sugerują, aby zostały w domu, a gdy ktoś jednak przychodzi, są zawiedzeni. Rodzic pisze więc do „Gazety Wyborczej” list.

Chętnie napisałbym list do „Rzeczpospolitej” albo „Automoto” o tym, że pod koniec roku szkolnego dwoję się i troję, aby zmusić uczniów do przychodzenia na lekcje. W każdej klasie mam inną metodę. W pierwszej uczniowie od dwóch tygodni własnoręcznym podpisem potwierdzają, że byli na lekcji i uczestniczyli w realizacji następującego tematu (listy z podpisami mogę okazać zainteresowanym redaktorom). Zapowiedziałem, że każdego nieobecnego odpytam we wrześniu z tego, na czym nie był. W klasie drugiej omawiam ważną lekturę i nie zamierzam omawiać jej ponownie we wrześniu. Po małym powtórzeniu robię prawie natychmiast po wakacjach sprawdzian. Dzięki tym i innym zabiegom frekwencja na lekcjach sięga 60-70 procent, czyli nie jest źle. Na etyce natomiast staram się poruszać zagadnienia, od których włosy stają dęba, więc też sporo osób przychodzi. Tak robię i z chęcią napisałbym o tym do redakcji „Rzeczpospolitej” lub „Automoto”. Redakcję poproszę też, aby przekazała moje listy rodzicom.

Kontakt rodziców z nauczycielami i vice versa przypomina relacje psa z kotem. To byłoby wbrew naturze, aby kot w sprawie swojego potomstwa chodził do psa, a pies też nie będzie przecież radził się u kota w sprawie swoich szczeniąt. To byłoby nienaturalne i okropne. Nie będzie przecież kot chodził do budy, a pies wydzwaniał do kociego gniazda. Całe szczęście, że są media, gdzie i kot, i pies mogą jeden na drugiego naskarżyć i w ten sposób zadbać o dobro swoich milusińskich. A milusińscy zapewne i kota, i psa zwyczajnie robią w konia.