Wyrok za „rozwydrzonych smarkaczy”

Szkoda, że Ryszard Legutko, były minister edukacji, obecnie europoseł, nie ugryzł się w język, gdy nazywał uczniów „rozwydrzonymi smarkaczami”. Za obrażanie nastolatków musi teraz przeprosić (zob. info). Taki przynajmniej jest wyrok sądu, ale poseł ma ten przywilej, że może wyroki sądowe lekceważyć. Przynajmniej do czasu, dopóki chroni go immunitet. Potem działa klauzula wykonalności.

Dziwne, że nie udało się tej sprawy załatwić honorowo bez pomocy sądu. Wystarczyłby przecież szczery odruch żalu i gest przeproszenia za zbyt cięty język. Myślę, że młodzi zrozumieliby, iż profesor pochodzi z czasów, kiedy z dziećmi dyskutowało się metodą „cicho, gówniarze” oraz „morda w kubeł, szczeniaki”. Dawniej obrażanie niepełnoletnich było normą, a zwracanie się do nich per „smarkaczu” czy „gnojku” tak powszechne jak ciąganie za uszy i dawanie prztyczka w nos. Jak ktoś tego nie robił, to widocznie nie miał jaj albo stroił się w piórka Korczaka. Dzisiaj, oczywiście, jest inaczej. Trzeba być chodzącym anachronizmem, aby nazywać dzieci smarkaczami czy szczeniakami.

Inteligentny człowiek sam rozumie, że musi zmienić swoje przyzwyczajenia, ponieważ stały się one bezprawne. Innym, niestety, musi to uświadomić sąd. Ponieważ mam już swoje lata, wiem, że to wcale nie jest takie proste. Gdy byłem młody, nadążanie za nowościami było dla mnie tak oczywiste jak oddychanie. Teraz obserwuję u siebie pewne opóźnienie, jakąś tępotę umysłu, który woli to, co było dawniej. Całe szczęście, że można uczyć się na błędach innych. Chociaż dawny sposób traktowania dzieci przez dorosłych ma niezwykły urok i trudno się go wyrzec, to jednak trzeba. Przypadek Ryszarda Legutki dowodzi, że umysł starzeje się tak samo jak ciało. Jedno i drugie należy więc regularnie przewietrzać, inaczej wszystko zjedzą mole.