Narzekać czy bić się w piersi?

Rośnie liczba oburzonych na edukację. Ponieważ jestem towarzyski, burzę się ze wszystkimi. Z nauczycielami narzekam, że uczniowie nie wynoszą z domu żadnej kultury, nie mają zwyczaju uczenia się – oczekują, że im się łopatą wiedzę do głowy wrzuci. Z rodzicami narzekam, że szkoła ani nie wychowuje, ani nie uczy, tylko udaje, a jak już czegoś uczy, to rzeczy niepotrzebnych.

Z wykładowcami akademickimi narzekam, że studenci wyjątkowo marni, nie tylko nic nie wiedzą, ale też kultury nie mają, zachować się na wykładach nie potrafią, bydło jak z zawodówki, co dziesiąty nadaje się do studiowania, a reszta do zamiatania ulic. Ze studentami narzekam, że wykładowcy z uczonymi mają niewiele wspólnego, w najlepszym wypadku to przeciętniacy, którzy nie wiadomo dlaczego zostali na uczelni, programy studiów zaś są przestarzałe, przez omszałych idiotów wymyślone, studentom natomiast do niczego niepotrzebne. Po skończeniu uczelni człowiek nic nie potrafi, tak samo zresztą jak po liceum czy gimnazjum.

W weekend miałem okazję bawić się na imprezie, na której kelnerem był student (wściekły, że marnuje czas na studiowanie, ale co robić – dyplom trzeba mieć). Wśród gości byli rodzice gimnazjalistów („całe gimnazjum to testy, a gdzie wychowywanie?”) oraz licealistów („szkoła niczego nie uczy, korepetycje są koniecznością”). Ponarzekałem na nauczycieli, bo co miałem robić. Z nauczycielami, którzy też tam byli, ponarzekaliśmy na reformy, które tak zniszczyły oświatę, że nic już się nie da zrobić. A potem wypiłem kieliszek wina z wykładowcą i wysłuchałem jego opowieści o indolencji studentów. Narzekałem tak ze wszystkimi i zawsze na melodię: tua culpa, człowieku, a ja bez skazy i zmazy. Zawinili inni oraz system.