Studenci coraz gorsi, a praktykanci lepsi

Podobno studenci są coraz gorsi. Wykładowcy nie mogą u swoich słuchaczy, jak to dobitnie wyraził jakiś czas temu prof. J. J. Jadacki, „założyć żadnego wspólnego minimum wiedzy”. Zupełnie inaczej rzecz się ma z praktykantami. Otóż dawniej, gdy jeszcze studenci byli podobno na poziomie, praktykantami okazywali się bardzo mizernymi. Teraz zaś praktykanci są coraz lepsi. Dawniej wychodziłem z części lekcji prowadzonych przez kandydatów do zawodu, gdyż wszystko się we mnie gotowało, obecnie zaś z przyjemnością siedzę. Nie tylko moi uczniowie korzystają z wiedzy, zaangażowania i świeżości studentów, ale także ja wiele się mogę nauczyć.

Można, oczywiście, każdego praktykanta przydusić bezsensownymi wymaganiami, ale można też pozwolić mu rozwinąć skrzydła. Zapewne gdybym próbował ustalić ze studentami wspólne minimum wiedzy, okazałoby się, że płaszczyzna porozumienia jest wielkości główki od szpilki. Jednak to nie upoważnia do wartościowania, kto jest lepszy. Praktykanci wiedzą swoje, ja swoje, różnimy się bardzo, ale to nie znaczy, że moja pewna wiedza jest lepsza od ich pewnej wiedzy. Gdy słucham, jak wykładowcy narzekają na swoich studentów, mam ochotę powiedzieć: „Skromności, trochę skromności”. Przecież duch intelektualnego spowolnienia opanował nie tylko studentów, ale także, a może przede wszystkim kadrę akademicką. Wystarczy chłodnym okiem przyjrzeć się osiągnięciom.

Dobrzy studenci i dobrzy praktykanci to jednak pewien problem. Można im zwyczajnie nie sprostać. O wiele korzystniej jest, gdy praktykanci są kiepscy – brakuje im wiedzy, nie wzbudzają kontrowersji, grzecznie reagują na polecenia, żyją w strachu, czy uda im się zaliczyć – wtedy są po akademicku idealni. Takich osób na studiach rzeczywiście coraz mniej. Na moim poletku też zauważam, że dramatycznie kurczy się liczba studentów, którzy chcą i potrafią prowadzić dęte lekcje. Ale czy to jest problem? A jeśli nawet, to dla kogo?