Wykładowcy niewychowani

Tegorocznym absolwentom mijają pierwsze tygodnie studiowania. Przychodzą do mnie, pokazują indeksy i opowiadają o swoich wrażeniach. Byli już na kilku wykładach, uczestniczyli w zajęciach, poznali wykładowców: profesorów, doktorów, magistrów. Moi byli uczniowie zwrócili uwagę, że wykładowcy na spotkaniach ze studentami wyrażają pogardę wobec szkół średnich i nauczycieli, którzy tam pracują. Gardzą nie konkretnymi placówkami czy określonymi pedagogami, lecz wszystkimi, jak leci. Świeżo upieczonym studentom trochę przykro wiedzieć, że przez trzy lata chodzili do szkół, które są dnem i bagnem.

Nawet gdyby szkoły dawały powody do tak totalnej krytyki, to przecież kultura osobista pracowników uczelni nakazywałaby nie zaczynać wykładu od uzmysłowienia słuchaczom, że są nikim i niczym, gdyż byli dotychczas kształceni przez niewiele wartych nauczycieli. Takie uwagi należałoby przesłać do kuratorium, do MEN, do wydziałów edukacji, do mediów, natomiast niechęcią do nauczycieli i szkół w żadnym wypadku nie należy poić Bogu ducha winnych studentów pierwszego roku. To naprawdę niesmaczne, grubiańskie i prostackie. Mam nadzieję, że wykładowcy nie wiedzą, co czynią. Efekt jest odwrotny do oczekiwanego. Zamiast zmotywować studentów do pracy, wywołują bunt. Trudno oczekiwać, że studenci zaakceptują opinię, iż reprezentują sobą totalne dno, ponieważ są absolwentami szkół średnich. A kim mają być? Doktorami habilitowanymi?

Staram się wytłumaczyć moim byłym uczniom, z czego może wynikać taka postawa. Pracownicy uczelni – podobnie jak każda grupa inteligencka – są głodni szacunku, podziwu, uznania i sławy. Niestety, bardzo rzadko ich pragnienia są zaspokajane. Nie każdy potrafi znieść, że świat nie kłania mu się w pas. Skromność to rzadka cecha. Aby więc zaspokoić swój apetyt na uznanie i podziw, niektórzy uczeni podkreślają niską pozycję innych, np. nauczycieli, studentów itd. W języku potocznym takie zachowanie nazywa się „gnojeniem”. A zatem doktorzy i profesorowie „gnoją” studentów, aby podkreślić swoją wyższość. Mam nadzieję, że nie jest to zachowanie powszechne, a moi byli uczniowie są po prostu nieco przewrażliwieni na honorze. W każdym razie takie niekulturalne zachowanie ze strony wykładowców się zdarza.

Przeczytałem ostatnio o kłótni wykładowczyń, kiedy to jedna drugą określiła mianem „Ty Żydówo” (zob. materiał). Trudno w to uwierzyć. A przecież ludzie opowiadają o zdarzeniach, które są równie gorszące. O tym, że wykładowcy nie przepuszczają w drzwiach kobiet, że podczas zajęć odbierają telefony i uprawiają pogaduszki z dziećmi czy małżonkami na oczach studentów. Kłótnie między pracownikami, obrzucanie się wyzwiskami, ataki furii, zachowania ksenofobiczne, poniżanie innej płci – czego to oczy studenckie nie widziały? Publiczne obmawianie kolegów z pracy, oczernianie ich i obrzucanie błotem też nie należą do rzadkości.

Przyznam się, że i mnie bierze czasem ochota, aby złorzeczyć dyrekcji, innym nauczycielom, gimnazjom, które pokończyli pierwszoklasiści. Powodów naprawdę jest niemało każdego dnia. A jednak gryzę się w język, spłukuję wysuszone nerwami gardło łykiem kawy, otwieram dziennik i po prostu prowadzę lekcję – realizuję temat, mówię o literaturze. Swoim lepszym kolegom z wyższych uczelni radzę robić to samo – nie pieprzcie, tylko wykładajcie wiedzę, a na rozmowę o wadach edukacji umówcie się z kierownikiem katedry, z dziekanem, z rektorem, z dyrektorem szkoły, z kuratorem albo z jakimś dziennikarzem. Może to coś da. A na zajęciach i wykładach szanujcie ludzi.