Co trzeba wiedzieć o uczniu?

Agresja w gimnazjum, o której tak głośno w mediach (zob. tekst), skłania nauczycieli do postawienia pytania, co powinni wiedzieć o nowych uczniach. Wszyscy młodzi ludzie, jakich mam w pierwszej klasie, trafiają do mnie z czystą kartą. Choćby nie wiem co zrobili, zaczynają wszystko od nowa. W ślad za nimi nie idzie bowiem ze szkoły macierzystej żadna kartoteka. Nauczyciel jest przyzwyczajony, że nic o swoim uczniu nie wie. Dopiero jak delikwent popełni jakiś wyjątkowo karygodny czyn, np. zaatakuje nożem kolegę, wychowawca nawiązuje kontakt ze szkołą, z której łobuz przyszedł. A tamtejsi nauczyciele odpowiadają na zadane pytania, jeśli zechcą. A jak nie zechcą, to nikt ich do tego nie zmusi. Najwyżej prokurator, ale będzie już wtedy za późno.

Jedyną informacją o uczniu, jaką otrzymuje nowa szkoła, jest ocena zachowania na świadectwie. Właściwie tylko naganna powoduje, że zapala nam się czerwone światełko. Jednak naganną można otrzymać za 30 nieusprawiedliwionych godzin nieobecności. Wystarczy tydzień wagarów i już może być najniższa ocena ze sprawowania. Nauczyciel może też łaskawie wybaczyć i na odchodne podnieść ocenę. Niech się męczy z nim nowa szkoła. Na podstawie oceny nie sposób stwierdzić, z kim mamy do czynienia. Przydałaby się precyzyjna informacja o zachowaniu dziecka w poprzedniej szkole. Niestety, takich informacji nikt nie przesyła.

Dziewczynie, która okaleczyła nożem koleżankę, szkocka szkoła wystawiła opisową opinię. Teraz kuratorium bada, czy dyrekcja polskiej szkoły nie popełniła przestępstwa, ponieważ się z tą opinią nie zapoznała. A skąd dyrekcja mogła wiedzieć, że w ogóle takie opinie są uczniom wystawiane? Przecież w Polsce nie wolno – rodzic podałby do sądu – informować nauczycieli w nowej szkole, jak dziecko zachowywało się w poprzedniej placówce. W placówkach otwartych, niestety, przepływu informacji o zachowaniu uczniów nie ma. Myślę, że dyrektor gimnazjum, w którym doszło do przemocy, pluje sobie teraz w brodę, że nie sprawdził. Ale skąd mógł wiedzieć, że w ogóle jakiś uczeń przyszedł do niego z opisem swoich wybryków w poprzednim miejscu nauki? To przecież niemożliwe. Naprawdę nie winiłbym dyrekcji za to, że nie przeczytała, co było napisane drobnymi literkami na szkockim świadectwie.

Wydaje mi się, że należy zmienić szkolne prawo. Każda szkoła powinna być zobowiązana do tworzenia kartotek uczniów, którzy łamią szkolny regulamin. Jeśli więc dziecko uderzy kolegę, to powinno mu się zakładać kartotekę, a potem dokładnie opisywać, jak się zachowywało aż do ukończenia szkoły. Następnie tę kartotekę należałoby przesłać nowej szkole, a nauczycieli zobowiązać do zapoznania się z nią. Tylko nienaganni nie mieliby zakładanych kartotek. Na razie jest tak, że nauczyciele bez słowa wypychają najgorszych uczniów ze swojej szkoły i śmieją się w duchu, że teraz będzie musiał męczyć się z nimi ktoś inny. I to jest, wg mnie, złe zjawisko.