Spór o godziny

W sprawie czasu pracy nauczycieli każdy swoje wie. Nikogo więc nie przekona badanie, jakie przeprowadził Instytut Filozofii i Socjologii PAN (zob. tekst). Wynika z niego, że matematyk pracuje średnio 43 godziny w tygodniu, z tego 26 godzin w szkole, a resztę w domu. W sprawie nauczycieli innych przedmiotów Instytut się nie wypowiedział, wiadomo jednak, że jedni, np. poloniści, pracują więcej, a inni, np. katecheci, mniej. Większość ludzi sądzi, że wszyscy nauczyciele pracują tyle, ile wynosi ich pensum dydaktyczne, czyli 18 lekcji tygodniowo plus jedna, a od nowego roku szkolnego plus dwie. Daje to łącznie 20 godzin, czyli połowę czasu pracy większości pracowników w Polsce. A zatem za pracę nauczycieli uważa się wyłącznie prowadzenie lekcji, a reszty działań już nie.

Z niektórymi zawodami tak to już jest, że trudno zrozumieć, co w danym przypadku jest pracą, a co nie. Niejeden człowiek może myśleć, że chirurg pracuje tylko wtedy, gdy przeprowadza operację, a gdy ją opisuje i sporządza dokumentację, to już nie. Ktoś pewnie sądzi, że kierowca pracuje tylko wtedy, gdy kręci kierownicą i zmienia biegi, natomiast gdy tankuje paliwo albo czeka w kolejce po towar, załadowuje i rozładowuje, to już nie. A co jest pracą ratownika? Czy jak siedzi na krzesełku i patrzy w morską dal, to jest to praca? Czy też za pracę należy uznać tylko te chwile, gdy rzuca się do wody i płynie, aby ratować topielca? Przy takim podejściu okazałoby się, że ratownik średnio pracuje pięć minut dziennie. Niezła robota, prawda? A co z innymi ratownikami, np. pogotowia górskiego, czy za czas ich pracy należy uznać tylko godziny spędzone w akcji?

To prawda, że nauczyciele są w akcji tylko 19-20 godzin w tygodniu. Jednak podobnie jak przedstawicieli wielu innych zawodów ich czas pracy nie składa się tylko z udziału w akcji. Laikom trudno to zrozumieć. Mnie też trudno pojąć, za co płaci się ratownikom. Chodziłem cały tydzień na plażę i rozkładałem koc tuż obok ich stanowiska. Widziałem, na czym polegała ta praca. Dzień w dzień siedzieli po osiem godzin dziennie i pierdzieli w rozkładane foteliki. Czasem z nudów ktoś z nich wstał i rozprostował kości.  Słońce samo ich opalało, a podatnicy jeszcze za to płacili. Podczas mojego pobytu ani razu nie wzięli udziału w akcji. Raz krzyknęli do dzieci, aby przestały się bić, raz ostrzegli przez burzą. Codziennie wpisywali też kredą na tablicy temperaturę powietrza i wody. To wszystko, a dostawali pensję, jakby pracowali 8 godzin dziennie. Czy to sprawiedliwe?

Być może należałoby zmienić filozofię czasu pracy. Może przy każdy pracowniku należy postawić specjalny czasomierz pracy, np. przy pani w okienku w banku czy na poczcie albo w urzędach. Gdy podejdzie klient, zegar się włącza, a gdy petentów nie ma, zegar się wyłącza. Ciekawe, ile trzeba by czekać na uzbieranie tak rozumianych ośmiu godzin pracy. Na razie jednak takiego zegara nie stawia się przed żadnym pracownikiem, tylko nauczycielom ludzie chcą tak właśnie mierzyć czas pracy. Może jeszcze należy belfrów wyposażyć w czujniki głosu i za czas pracy uznawać tylko te chwile, gdy się odzywają. Zdarza się, że na lekcji nie mówię wcale, oddaję bowiem głos swoim uczniom. Zastanawiam się, czy ja w ogóle pracuję.