Ocenożerstwo

Kilka wakacyjnych dni przeznaczam na planowanie pracy w nowym roku szkolnym. Dzisiaj snuję refleksję o ocenianiu. Nauczyciele mają obowiązek postawić każdemu uczniowi trzy oceny cząstkowe w semestrze. Jedni z trudem wypełniają ten obowiązek, nieraz dopisując na koniec roku brakujące oceny z sufitu. Inni zaś nie mają gdzie wstawiać, więc zawłaszczają na swój przedmiot po kilka stron dziennika. Jak to się dzieje, że jeden nauczyciel potrafi przyznać po 20-30 ocen w ciągu półrocza, a inny nie potrafi dobić do wymaganego minimum?

Dzieci i młodzież potrzebują ocen. Uczniowie jednej z klas, która jest wobec mnie bardziej śmiała, mają zwyczaj kończyć swoją wypowiedź podaniem numeru z dziennika. Wszystko po to, abym ocenił. Nie na próżno przecież się produkowali, tylko na stopień. Dlaczego mam im żałować ocen?

Rodzicom trudno się rozmawia z własnym dzieckiem, szczególnie z nastolatkiem. Dlatego gdy wraca do domu, najczęściej padają pytania o to, co było w szkole. Co ma odpowiedzieć dziecko na takie głupie pytanie? Przecież nie powie prawdy (jest na ten temat nawet stosowne przysłowie). Najlepszym wyjściem jest poinformowanie rodziców, że wpadła jakaś ocena, np. czwórka czy trójka z polskiego. Będzie o czym pogadać. Wysokość oceny ma mniejsze znaczenie, najbardziej się liczy, aby jakaś była. Jak nie ma stopnia, to rozmowa robi się drętwa albo też zapada nerwowe milczenie. Oceny to takie paliwo dla rodziny, bez nich ta podstawowa komórka społeczna nie potrafi dobrze funkcjonować.

Dlatego uważam, że w szkołach powinien istnieć przepis, że uczeń każdego dnia musi otrzymać przynajmniej jedną ocenę. Ja z języka polskiego jestem gotów na każdej lekcji stawiać dziesięć ocen, czyli co trzeciemu uczniowi. Nauczyciele pozostałych przedmiotów niech wypełnią stopniami resztę klasy.