W szkołach nie ma wolnych etatów

W szkole pracy nie znajdziesz (zob. materiał). Nie dlatego, że nie ma wolnych godzin. Godziny są, ale zostaną one przydzielone już zatrudnionym, aby organy prowadzące nie musiały płacić dodatków wyrównawczych. Gdy nie obowiązywał przepis MEN o obowiązkowym średnim wynagrodzeniu nauczycieli, nadgodziny były rzadkością. Od kilku lat każdy ma ich sporo, nieraz pracuje się o jedną trzecią etatu więcej, dzięki czemu udaje nam się zarobić ustawowe minimum. Tylko kandydaci do nauczycielskiego zawodu odchodzą z kwitkiem.

W tym roku miałem pięć godzin tygodniowo ponad etat, a w kolejnym szykuje mi się jeszcze więcej. Podobnie pracowali koledzy. W ten sposób prawie dociągnąłem do wyznaczonego przez MEN minimalnego wynagrodzenia. Gdyby nie nadgodziny, organ prowadzący musiałby nauczycielom wypłacać wyrównanie. Nic dziwnego, że pracodawca tak kombinuje z godzinami, aby nie było mowy o żadnych dopłatach wyrównawczych.

Jeśli ktoś twierdzi, że starzy nauczyciele blokują miejsca nowym, to nie zna sytuacji. System płac jest tak pomyślany, że minimalne wynagrodzenie skalkulowane jest łącznie z dodatkiem motywacyjnym, który powinien wypłacać organ prowadzący. Tymczasem OP ustala premie na śmiesznie niskim poziomie, np. 50-100 zł, a w zamian każe dyrektorom przydzielać nadgodziny. Dzięki nadgodzinom pensja jest wyższa, tj. dochodzi do ustawowego minimum, ale za to ubywa miejsc pracy dla nowych nauczycieli. W każdej szkole są miejsca dla co najmniej 5 nauczycieli, jednak nowych się nie zatrudnia, gdyż starych trzeba obdzielić nadgodzinami, które traktowane są jak premia.

Tak pojęty system liczenia minimalnego wynagrodzenia tuszuje faktyczne zarobki nauczycieli. Co z tego, że zarabiam więcej, jeśli dzieje się to tylko dzięki nadgodzinom? Równie dobrze możemy każdemu nauczycielowi dać dwa etaty i ogłosić, że zarobki w oświacie wzrosły o sto procent. Tylko że wtedy miejsca dla nowych zwolnią się dopiero za jakieś dwadzieścia lat.