Na cudzym podwórku

Szkoły publiczne wynajmują się prywatnym. Kto na tym traci, a kto zyskuje? W niedzielę prowadziłem zajęcia w wynajętej sali. Na biurku znalazłem kartkę tej treści: „Proszę niczego nie dotykać, nie ruszać moich rzeczy…”. Dalej był szczegółowy opis, czego nie wolno robić. Na wielkim biurku było mnóstwo książek, zeszytów, uczniowskich prac – jednym słowem, cały magazyn. Niestety, w sali nie było żadnej szafki, w której można by to wszystko schować. Materiały muszą więc leżeć na wierzchu, a nauczycielka co weekend drży z obawy, że ktoś jej tu nabałagani, zabierze, zniszczy.

Dobrze rozumiem koleżankę, ponieważ pracuję w podobnej sali. Nie ma w niej ani jednej szafki. Także moja szkoła wynajmuje się prywatnej instytucji, zresztą nie tylko w weekendy, ale codziennie od ok. 20 lat. Oczywiście nikt tu nie uprawia działalności charytatywnej – za wynajem prywatna szkoła płaci. A jednak ani ja, ani koleżanka nie mamy z tego nawet szafki. Ja zabieram cały majdan ze sobą i zostawiam w pokoju nauczycielskim, natomiast ona pisze listy do nauczycieli, którzy pracują na jej podwórku.

Wziąłem tę kartkę na pamiątkę. W każdym słowie zawarty jest gniew. Na razie koleżanka wyraża tę niechęć w dość kulturalny sposób. Myślę jednak, że to tylko kwestia czasu i niedługo dziewczyna wybuchnie. Ja też jeszcze panuję nad sobą. Jednak, do diabła, po 20 latach użyczania tej sali szkole prywatnej powinienem mieć tutaj dębową szafę i skórzany fotel, a na ścianach olejne obrazy. Tymczasem nie mam nawet marnej szafki za 300 złotych. Więc gdzie się podziewają pieniądze za wynajem?