Cena motywacji

Wszyscy są dziś bardzo interesowni, nie tylko uczniowie. Motywacja wewnętrzna – uczenie się dla wiedzy, dla wyższych celów – na większość osób nie działa. Człowiek chciałby mieć korzyść z tego, co robi.

Córka wraca zachwycona od logopedy, ponieważ na każdych zajęciach dostaje od pani cukierka, a czasem nawet dwa. Nie lubi za to lekcji angielskiego, gdyż tam nic nie dostaje. Wprawdzie i tu, i tu otrzymuje cenną wiedzę, jednak cukierka nic nie przebije. Nie ma co się oszukiwać, bez drobnego prezentu wiedza nie wchodzi do głowy.

Rodzice wiele by dali, aby ich dzieci nie zaniedbywały nauki. Niektórzy nawet płacą za oceny, podwyższają kieszonkowe albo fundują drogie prezenty za wyniki w nauce. Jednak płacenie bezpośrednio dziecku się nie sprawdza. Najpierw wystarcza cukierek, a po jakimś czasie trzeba by kupić drogi samochód, aby potomek wziął się do solidnej nauki.

Warto jednak płacić pośrednio. Przecież logopeda nie kupuje cukierków za swoje, lecz za pieniądze rodzica. Także dentysta daje małemu pacjentowi upominki, za które zapłacił z pieniędzy, jakie wyłożył rodzic. A moja córka uwielbia dentystę właśnie z powodu owych prezentów. Nie ma dla mnie znaczenia, że to ja za wszystko płacę, liczy się bowiem efekt – dziecko z radością biegnie do logopedy, dopytuje się, kiedy pójdzie do dentysty. Dzieje się tak, ponieważ jest właściwie motywowane: cukierkami, upominkami itd.

Motywacja jest szczególnie potrzebna uczniom. Nieraz ogarnia mnie przerażenie, gdy widzę, jak licealiści marnują czas. Siedzą na lekcjach, ale z nich nie korzystają. Pięć osób na krzyż w klasie chłonie wiedzę, nabywa umiejętności, a reszta z łaski otworzy zeszyt. A gdy proszę o zapisanie tematu i sporządzenie notatki, to się na mnie obrażają. Gdy odwołuję się do motywacji wewnętrznej, to patrzą na mnie jak na mieszkańca innej planety. Tutaj liczy się przecież co innego – natychmiastowa korzyść. Gdy nie ma tej korzyści, większość uczniów nie widzi potrzeby, aby się uczyć. Przydałaby się motywacja konkretna, np. pieniądze za wyniki. Państwo daje stypendia, czyli pieniądze, to i rodzice mogą.

Przypuśćmy, że rodzice wpłacaliby do klasowej kasy po 100 zł miesięcznie. Każde dziecko miałoby szanse odzyskać te pieniądze, a nawet zarobić. Uczniowie otrzymywaliby punkty za naukę. Po miesiącu nauczyciel przeliczałby punkty na pieniądze. Suma wszystkich punktów to 100 procent, czyli np. 3000 zł. Punkty danego ucznia to ułamek tej sumy. Okazałoby się,  że jedno dziecko pozyskało w danym miesiącu pięćset złotych, a inne tylko dziesięć. Wszystko zależałoby od wyników. Za miesiąc kolejne rozliczenie i kolejna szansa na lepsze oceny oraz związane z nimi pieniądze.

Jako rodzic na pewno wszedłbym w ten układ i zainwestował 100 złotych lub inną wspólnie ustaloną kwotę. A dziecku – gdyby prosiło mnie o większe kieszonkowe – powiedziałbym, aby zarobiło solidną nauką. Niech się stara, przecież co miesiąc czeka na nie premia. A gdyby się nie starało, niech ma świadomość, że pieniądze taty wędrują do obcego dziecka, które zasługuje na nie bardziej.

Jest w tym pomyśle sporo materializmu, ale też dzieci są bardzo interesowne. Część z nich za darmo nie weźmie książki do ręki, zeszytu nie otworzy i słowa nie zanotuje. Nie ma co idealizować, że dzieci powinny się uczyć, bo wiedza to klucz do mądrości. To na nic. Cukierek od logopedy, upominek od dentysty i pieniężna premia od nauczyciela – tylko to naprawdę działa. Inaczej jest jedno wielkie marnowanie czasu, siedzenie w szkole i pierdzenie w stołek. Gdyby rodzice to wszystko widzieli, to płakaliby z żalu, że ich dzieci są takie niemądre.