Kto pojedzie uczyć do Niemiec?

Jedna z naszych anglistek uczy w Niemczech od paru lat, ale poza nią na razie nikt się nie wybiera. Niemcy chcą wprawdzie zatrudnić ok. 40 tysięcy polskich nauczycieli (najpierw pisał o tym „Głos Nauczycielski”, a potem „Wyborcza”), ale przecież nie polonistów i nie germanistów, a zatem przynajmniej wśród tej grupy przedmiotowców konkurencja się nie zmniejszy. A właśnie nauczycieli języka polskiego i niemieckiego mamy w nadmiarze. Ci pierwsi mnożą się na uczelniach jak króliki, a ci drudzy co roku tracą kolejne klasy, ponieważ uczniowie wybierają inne języki obce.

Co oferują Niemcy polskim nauczycielom, którzy znają biegle język niemiecki i mają przygotowanie do nauczania fizyki, chemii czy biologii? Na pewno dużo wyższe zarobki i inną młodzież. Wcale nie gorszą młodzież, tylko inną. Pamiętam, jak podczas pobytu w Niemczech dziwiłem się, że uczniowie nawet nie kiwnęli palcem, kiedy nauczyciele ustawiali dla nas ławki, podsuwali krzesła, zamykali i otwierali okna, rozkładali materiały szkoleniowe itd. Kiedy powiedziałem koleżance, że nie wyobrażam sobie, aby moi uczniowie siedzieli z założonymi rękami, gdy ich wychowawca (a tyrał też dyrektor szkoły) tak pracuje, odpowiedziała: „Jakby płacili nam 3-5 tysięcy euro, to moi uczniowie mogliby tak samo siedzieć i nic nie robić jak ci tutaj”.

A zatem uczniowie niemieccy są inni, a ich nauczycielom to nie przeszkadza, ponieważ zarabiają całkiem porządne pieniądze. Polscy nauczyciele zarabiają 300-500 euro (tj. 10 procent tego, co niemieccy), dlatego starają się część swoich obowiązków przerzucić na uczniów. Inaczej postępować nie wypada.

Polskich nauczycieli w Niemczech czekają zatem nie tylko obowiązki dydaktyczno-wychowawcze, ale także praca fizyczna (przynieś, wynieś, pozamiataj). Dlatego wyjeżdżać powinni ludzie, którzy nie zostali naznaczeni piętnem pracy w polskiej szkole, tzn. tacy, którym korona z głowy nie spadnie, gdy będą wykonywać wszelką pracę, także tę, do której w Polsce wyznacza się uczniów. Zresztą już w Polsce, gdy pracowałem w prywatnej szkole, miałem zupełnie inne obowiązki niż w szkole publicznej. Jednak z ochotą rwałem się nawet do noszenia ławek czy zamiatania podłogi po klasowej imprezie, bo przemawiała do mnie wysokość zarobków. Natomiast w szkole publicznej zawsze wyznaczałem do takiej roboty dyżurnych, a nieraz całą klasę, a ja tylko dyrygowałem ruchem. Inaczej przecież być nie mogło, skoro godzina pracy w publicznej dawała mi 30 procent tego, co godzina pracy w szkole prywatnej.

Nie mówię o zaangażowaniu w dydaktykę, gdyż to wynikało z etosu zawodu i było nawet większe w szkole publicznej. Zwracam tylko uwagę, że zakres innych obowiązków niż nauczanie jest w Polsce ściśle związany z wysokością zarobków. Za małe pieniądze – tylko nauczanie, za większe – coś jeszcze. Należy się spodziewać, że polscy nauczyciele, którzy podejmą pracę w niemieckich szkołach, będą mieć o wiele więcej obowiązków niż w naszym kraju. Ale chyba warto.