Mieszkać w akademiku

Uczniowie z Łodzi zastanawiają się, co robić, aby w czasie studiów mieszkać w akademiku. Najprościej byłoby wyjechać na studia do innego miasta. Ale to kosztuje. Taniej będzie zostać w Łodzi i pokombinować.

A kombinuje się tak: wymeldowujemy się z mieszkania rodziców i zameldowujemy u krewnego, który mieszka jak najdalej od Łodzi, np. w Szczecinie. Następnie składamy papiery jako człowiek ze Szczecina i dostajemy miejsce w akademiku. W tym samym czasie cała masa mniej obrotnych studentów, np. z Głowna, Kutna, Piotrkowa, Rawy Mazowieckiej albo z Sieradza, nie dostaje miejsca, więc musi dojeżdżać codziennie na zajęcia. Wszystko się zgadza, przecież ze Szczecina nie można dojeżdżać, a z miejscowości oddalonej do 100 kilometrów można.

Tak było za moich czasów, kiedy to w akademiku mieszkali ludzie z Łodzi bądź spod Łodzi (oficjalnie jako gdańszczanie, szczecinianie, rzeszowianie, krakowiacy i górale). Natomiast prowincjusze z okolic w promieniu do 100 kilometrów musieli albo dojeżdżać, albo wynajmować stancje.

Tę wiedzę i umiejętności odziedziczyło współczesne pokolenie. Znowu ludzie dzielą się na obytych i tych, którzy dopiero w środku studiowania orientują się, na czym polega gra o akademik. Już słyszałem, jak uczniowie tegorocznych klas maturalnych umawiali się w sprawie załatwienia sobie miejsc w akademiku, gdy dostaną się na studia.

Nie byłoby tego zjawiska, gdyby nie zgoda rodziców. Nie byłoby tego, gdyby nie przymykanie oczu przez komisje uczelniane. Zanim więc zaczniemy biadać nad niewystarczającą liczbą miejsc w akademikach, sprawdźmy, ilu cwaniaków je otrzymuje. Chociaż z drugiej strony trzeba zrozumieć, że tylko osoby mieszkające tam naprawdę studiują (łączą naukę z życiem studenckim). Nic dziwnego więc, że za miejsce w akademiku warto zaprzedać duszę diabłu. Warto oddać wszystko za brak kontroli ze strony rodziców, za całkowicie swobodne kontakty towarzyskie, za możliwość rozpoczęcia życia w nowej skórze i za wiele innych atrakcji.