Podwyżka według Tuska

Mamy pierwszy konkret w sprawie podwyżek dla nauczycieli, czyli 10 procent w tym roku, a może więcej. Ja to traktuję jak pewnik, ponieważ nie mam powodów, aby wątpić w słowa premiera. Taka podwyżka to dla mnie 130 zł netto więcej do pensji plus 40 zł do tzw. nadgodzin i trzynastki. Liczę miesięcznie. Niektórzy nauczyciele zarabiają mniej, inni więcej, ale ja ze szkoły biorę do ręki średnio jakieś 1700 co miesiąc (pensja zasadnicza 1300 plus 200 nadgodziny plus 100 z trzynastki plus 100 z doraźnych zastępstw i funduszu socjalnego). Po podwyżce będę miał zatem prawie 1900 netto, czyli ok. 550 euro.

Tyle samo można zarobić, dając codziennie 60 minut korepetycji. Nic więc dziwnego, że wielu nauczycieli udziela prywatnych lekcji, zabierając chleb studentom, bo przecież korepetycje to powinna być branża tylko dla studentów. Wśród nauczycieli bycie korepetytorem nazywane jest Listą Schindlera, bo kto na niej jest, tzn. kto udziela korepetycji, ten ma szansę w tym zawodzie przeżyć. Kto nie uczy prywatnie, ten wegetuje. Co to za życie za 550 euro? Ale ma być o 10 procent lepiej.

Cieszyłbym się z tej podwyżki, gdyby przyszła równo rok temu. Ówczesna władza miała nas jednak w głębokim poważaniu. Dzisiejszą obietnicę premiera traktuję jako nadrabianie tego, co powinien zrobić poprzedni rząd. A zatem byłaby to podwyżka, z której wykpił się Jarosław Kaczyński. O rok spóźniona, ale miło, że w ogóle będzie. Prawdziwej podwyżki od Tuska spodziewam się w przyszłym roku. Niech policzy, bo teraz rzucił sumę z sufitu. Według mnie rozsądna byłaby podwyżka 10 procent co rok (podczas kadencji tego sejmu, a zakładam, że nie zostanie rozwiązany przed terminem).