Nauczycielskie credo

Bertrand Russell powiedział, że „żaden człowiek nie rodzi się głupi, rodzi się ignorantem; dopiero edukacja czyni zeń głupiego”. Te słowa brytyjskiego filozofa pobudzają niejednego nauczyciela, także mnie, do tego, aby nie przykładać ręki do ogłupiania uczniów. Wychodzę na tym, o czym świadczy krytyka blogowiczów – moich byłych uczniów, jak Zabłocki na mydle. Wciąż dowiaduję się, że jestem nierobem i leniem. Każą mi się wziąć do pracy. Podejrzewam, że gdybym dał się wciągnąć w testomanię i dyktował uczniom tysiące odpowiedzi na niezliczone pytania, a potem z tego odpytywał, cieszyłbym się szacunkiem i poważaniem byłych i obecnych uczniów.

Ze swoich metod nauczania nigdy nie czyniłem tajemnicy. Opowiadałem o nich na wielu spotkaniach z nauczycielami z całej Polski. Często spotykałem się z niechęcią. Pewnego razu, a było to w Warszawie, nie ukrywając niczego przed koleżankami i kolegami, opowiedziałem im od A do Z, jak uczę. Ludzie cierpliwie słuchali, a potem jedna z nauczycielek wstała i powiedziała, że uczniowie to prymitywy, więc nie można traktować ich jak ludzi – to są zwierzęta. Kijem i marchewką – krótko za twarz. Bydło musi żreć sieczkę i cieszyć się z wypasu na tej samej łące. A nauczyciel jest jak pies, wtedy dobry, kiedy zły. Pokażesz – mówiła – ludzką twarz i nawet roku nie wytrzymasz.

Na zajęciach uniwersyteckich prawdziwy profesor, nie taki jak ja, ostrzegał nas, studentów, przed uleganiem fascynacji nowoczesnymi tendencjami w pedagogice. Pamiętam jego opowieść o Odyseuszu i towarzyszach podróży, opowieści, przy pomocy której chciał nas przekonać do tradycyjnych metod nauczania. Kiedy Kirke zamieniła towarzyszy Odyseusza w świnie, ci zasmakowali w rozkoszach świńskiego życia. Gdy przyszedł Odyseusz i chciał ich odczarować, uciekali przed nim, nie chcąc nic stracić ze swej świńskości. A nawet ze złości chcieli go pożreć. W końcu udało mu się uwolnić z uroku bycia wieprzem tylko najmłodszego z nich, Elpenora, ale ten miał żal do Odyseusza, że pozbawił go tego, co w życiu najlepsze – świńskiego losu. I nigdy mu nie darował, że ma być człowiekiem. Odyseusz to nauczyciel – mówił profesor – a świnie to uczniowie. Jeśli nie chcecie, aby mieli do was żal, a nawet was nienawidzili, nie usiłujcie na siłę zrobić z nich ludzi. Uczenie – mawiał – nie różni się niczym od pasienia świń. Chyba byłem głupi, że nie wziąłem sobie rad profesora do serca.

Zamiast uprawiać nauczanie – wypasanie, zachciało mi się być tym, który uczłowiecza. Być może robię to w sposób nieudolny, gdyż brakuje mi zdolności Odyseusza, ale mam nadzieję, że też uda mi się przynajmniej jednego ucznia w klasie odczarować i wyzwolić z rozkoszy, którą w micie nazwano świńską. W jaki sposób nauczam, że tyle osób nie może mi wybaczyć, iż dane im było zostać moimi uczniami? Zwykle podaję zagadnienia i tematy na część, a czasem nawet na całe półrocze. Potem organizuję uczniów w zespoły i polecam im samodzielne sproblematyzowanie zagadnień, następnie zachęcam do samodzielnego zgromadzenia wiedzy i podjęcie próby rozwiązania problemów bez pomocy nauczyciela. Po skończeniu pracy dany zespół ma za zadanie przedstawić efekty na forum klasy i nauczyć koleżanki i kolegów tego, co sam już opanował. Ja sprawuję kontrolę nad całym procesem – raz jest to kontrola ścisła, innym razem luźna. Wszystko zależy od poziomu uczniów. Często ograniczam się do sprawdzenia, jak uczniowie formatują wiedzę, dzięki czemu uzyskuję informację o ich poziomie intelektualnym i konkretnych umiejętnościach. Metodę tę stosowałem i stosuję tylko w Dwa Jeden, gdyż uczniowie tej szkoły wydają mi się intelektualnie sprawni do tego typu zadań.

W wyniku takiej pracy rodzą się jednak rozliczne problemy. Część uczniów gardzi wiedzą, którą przekazują im ich rówieśnicy. Nie chcą uczyć się od siebie nawzajem, całą uwagę skupiając na doszukiwaniu się błędów w wypowiedziach kolegów i sprawdzaniu, czy ja poprawiam te błędy. Gdy nie reaguję natychmiast, w ich mniemaniu w ogóle nie reaguję. Wtedy gardzą wszelką wiedzą, jaką otrzymują w ramach mojego przedmiotu, nie chcą też nabywać żadnych umiejętności. Wiem, że powinienem skierować ich do psychologa, ale nie ma takiego zwyczaju w polskich szkołach. W rezultacie sam konsultuję się z psychologiem, sprawdzając, czy jeszcze nie zwariowałem. Zamiast do psychologa, moi uczniowie biegną na korepetycje, gdzie prowadzi się ich za rączkę, wmawiając, że teraz będą umieli wszystko, co trzeba, aby zdać maturę (nawiasem mówiąc, obecna formuła egzaminu dojrzałości jest hańbą polskiej edukacji, ale to inny temat).

Przez jakieś dziesięć lat udzielałem korepetycji uczniom nieomal wszystkich łódzkich liceów – dokształcałem uczniów Jedynki (mnóstwo), Trójki, Czwórki, Trzynastki, Dwa Sześć i wielu innych. Najlepszym sposobem na omamienie dzieciaka i jego rodziców było narzekanie na nauczyciela ze szkoły, do której dziecko chodziło. Tak, straszne masz braki. Musimy to wszystko teraz nadrobić. Kiedyś zagalopowałem się za bardzo, nie wiedząc, że ucznia na korepetycje podesłała mi koleżanka z… (mniejsza z tym). Narzekałem na nauczycielkę do mamusi dziecka, mama powtórzyła wszystko pani profesor. Nagle dzwoni do mnie koleżanka i krzyczy: „Mam ci dupę skopać, głupku? Jak ci daję zarobić, to przynajmniej nie rób ze mnie głupiej. Masz mi przysłać trzech uczniów za jednego, to będziemy kwita”. Było mi wstyd.

Uczestniczyłem dość długo w tym procederze podsyłania sobie uczniów na korepetycje. Spotykając się w gronie nauczycieli, boki obrywaliśmy, opowiadając, jak ten czy tamten polonista uczy niczym konował, aby tylko jak najwięcej ludzi na korepetycje nagonić. Zresztą może uczyć dowolnie, wystarczy, że nie powie, iż to wszystko na pewno będzie na maturze, a uczniowie już w strachu pędzą na prywatne lekcje. Kolega, uczący w jednym z lepszych łódzkich liceów, do znudzenia powtarzał, że powinniśmy brać przykład z lekarzy, którzy pracują tylko prywatnie, państwową posadę traktując jako okazję do pozyskania klientów płatnego leczenia. Musimy pracować jak lekarze. Zresztą uczniom można rzucać pod nogi – mawiał – królicze bobki, a oni będą myśleli, że to perły. Tłumaczył też, że błędnie interpretujemy postawę Judyma, bohatera „Ludzi bezdomnych”. Żeromski napisał przecież, że Judym doznawał rozkoszy, słuchając, jak pacjenci kaszlą, jęczą, krztuszą się, drżą z bólu – wiadomo, że potrzebują lekarza. Podobnie trzeba traktować uczniów – tłumaczył ten stary wyga – im słabsi z danego przedmiotu, tym cenniejsi. A uczniom łatwo wmówić, że nic nie umieją. Przecież to chodzące głąby z ambicjami geniuszy – dodawał. Cieszmy się więc z tępoty młodzieży, bo to nasza jedyna przyszłość – kończył swój wywód.

Nasłuchałem się tych opowieści przez szereg lat tyle, że teraz mogę iść w zawody w cytowaniu nauczycielskich mądrości od rana do wieczora przez ruski miesiąc. W pewnym momencie diabeł podkusił mnie, abym część tych opowieści zebrał i wydał w formie książki. Nie mnie oceniać, czy jest ona dobra, czy zła. To sprawa czytelników. W dniu, kiedy ksiązka „Z budy. Czy spuścić ucznia z łańcucha?” ujrzała światło dzienne, koleżanki i koledzy, z którymi łączyły mnie interesy, wykluczyli mnie ze swojego grona. Z pozostałymi nauczycielami jakoś się znosimy. Pocieszam się, że mogło być gorzej. Teraz każdy – uczeń i nauczyciel – patrzy mi na ręce i za punkt honoru bierze udowodnienie światu, że Chętkowski uczy najgorzej, zresztą w ogóle nie uczy, tylko udaje, bo przecież pisze książki i tworzy blog.

Zdaję sobie sprawę, że muszę ostro pracować nad sobą, aby zmniejszyć dystans między tym, co mówię, a tym, co robię. Zawsze obiecanki i wielkie plany człowieka przewyższają jego konkretne czyny. Ze mną nie jest inaczej. Czytając ostrą krytykę blogowiczów, moich byłych uczniów, zadaję sobie pytanie, na ile ja się mylę. Przecież moje zrozumienie, jak każdego człowieka, wisi na nitce Ariadny, a ludzki upór ma żywot dłuższy niż Matuzalem. Może czas przestać silić się na bycie Odyseuszem i nie szukać już swojej Itaki. W końcu każdy człowiek, czy to uczeń, czy nauczyciel, ma w sobie coś ze świni i nigdy w życiu się tego nie pozbędzie.