Sokrates z kiełbaskami

Są dwie czynności, które cenię najbardziej. Filozofowanie i jedzenie kiełbasek. Kiedy zaś uda się te dwie czynności połączyć, jestem wniebowzięty. Gdy się spotka człowiek z człowiekiem i kiełbaską w pazurkach, życie nabiera innego wymiaru. Chyba znał moją namiętność dyrektor, skoro zarządził, że pojemy sobie kiełbaski na boisku podczas 4 godziny lekcyjnej. Sporo uczniów pracowało społecznie na rzecz szkoły i swoich kolegów, dlatego szef postanowić nagrodzić wszystkich wspólnym grillowaniem. Reszta młodzieży musiała wkuwać, wdychając dym z grilla, który dolatywał do sal lekcyjnych. Natomiast społecznicy mogli relaksować się kiełbaską i pogawędką z jakąś miłą twarzą.

O filozofowanie zadbałem sam. Wiedziałem o planach dyrekcji kilka godzin wcześniej, dlatego dla rozgrzewki wszystkie lekcje poprowadziłem o filozofii. Nie mogłem przecież wyjść na boisko, nie rozgrzawszy organizmu odpowiednimi ćwiczeniami. Wziąłem więc najpierw w obroty św. Augustyna, który daje efekt podobny do przebiegnięcia 3 pełnych okrążeń stadionu w tempie spłoszonego źrebaka. Nawet się nie spociłem, tylko mi krew szybciej popłynęła żyłami. Skoro płuca zaczęły mocniej pracować, zabrałem się za Erazma z Rotterdamu – efekt porównywalny z 30 pompkami. Uff! Tego właśnie mi było trzeba. Co za przyjemność! Poczułem, że żyję. Dla sprawdzenia kondycji sięgnąłem po Leibniza i ruszyłem z kopyta. W 3 minuty, czyli prawdziwym sprintem, przebiegłem wszystkie ścieżki jego systemu. Zrobiło się gorąco, więc powiedziałem uczniom i sobie STOP. Byłem tak rozgrzany, że mogłem wyjść na boisko, jeść kiełbaski i wyczyniać intelektualne harce na miarę Sokratesa. Tylko człeka mi było trzeba do dialogu i jedzenia.

Po drodze, schodząc z 3 piętra, zwinąłem z sali 52 kolegę polonistę. Nie dlatego, że chłopak skończył filozofię. O amatora i znawcę filozofii w moim liceum nietrudno – wszyscy tu lubią podyskutować o czymś więcej, niż o ostatnich odcinkach tasiemcowych seriali czy cenach masła w hipermarkecie. Chodziło mi raczej o kogoś, kto lubi kiełbaski. Niestety, ta skłonność zaczyna w narodzie zanikać. Ludzie niby mądrzy z pyska, ale do kiełbaski się nie uśmiechną.

Bywają nawet tacy, co odwracają się od kiełbasek z nieukrywanym obrzydzeniem. Aby więc nie ryzykować, umówiłem się z Piotrem i razem wyszliśmy na boisko. Gdy go zabierałem z sali, widziałem, że rozgrzewał organizm dekadentyzmem (Schopenhauer w solidnej dawce też potrafi człowieka rozruszać). Inni chyba nie marnowali czasu na rozgrzewkę, bo okazało się, że tkwią na boisku już dobre pół godziny. Wystraszyłem się, że mi wszystkie kiełbaski zeżarli. Już mnie kolega zaczął pocieszać, że od tych kiełbasek dostałbym tylko szamotaniny pępka, a tak mam szansę być zdrowy do wieczora (na kolację mam dwie kiełbaski w lodówce). Cwaniak, bo już po dwóch kiełbaskach. Całe szczęście trafili się w gronie uczniów dwaj osobnicy, bardziej ceniący konwersację niż jedzenie. Ich porcje trafiły więc do mojego żołądka. Gdy tak się stało, mogłem zacząć filozofować. A zatem wiem, że nic nie wiem… bo przecież od tego jest szkoła.