Pracować czy awansować?

Odebrałem dziś od szefa moje sprawozdanie z rozwoju planu zawodowego. Wszystko dobrze, czyli wszystko źle. Całość do poprawki. Mogło być gorzej – do wyrzucenia. Słyszę, że ludzie mają podobnie. Muszą poprawiać, aż komisji oko zbieleje. Każdy zbiera jakieś świstki, księżycowe zaświadczenia, cuda na kiju, absolutnie wszystko, bo przecież może się przydać. Dzwonią do mnie koleżanki, których nie widziałem od skończenia studiów, i proszą, abym podpisał to albo tamto. Nawet chcą do mnie na parę minut lekcji wpaść, wziąć podpis i pieczątkę z sekretariatu, że szkoliły się u mnie na lekcjach otwartych, koleżeńskich i co tylko możliwe. A że ja żadnych lekcji tego typu aktualnie nie prowadzę, nie ma to znaczenia. Kto to sprawdzi, liczy się świstek i już. Najlepsze komputery nie poradziłyby sobie z ustaleniem, co jest prawdą w tych zaświadczeniach, a co wymysłem. A wiadomo, że w wydziale edukacji i kuratorium nie funkcjonuje żaden komputerowy system weryfikacji. Więc liczy się ilość i żeby wiarygodnie wyglądało. Bo może nos członka komisji ds. awansu wyczuje jakiś smród. Nie musi wyczuwać, on dobrze wie, ale udowodnić niczego nie może. Jest papier? To najważniejsze. Tak to nowy system awansu zrobił z nas cwaniaków.

Pracuję w szkole kilkanaście lat, z tego należałoby odjąć jeden rok na robienie awansu na nauczyciela mianowanego (już według nowych zasad) i trzy lata stażu na nauczyciela dyplomowanego (skończyłem w czerwcu). Gdy nie robiłem awansu, pracowałem, natomiast gdy ubiegałem się o awans, udowadniałem, że pracuję. Dowody mam takie, że mucha nie siada. Wprawdzie gromadzenie papierków zajęło mi tyle czasu, że nie miałem już siły na porządną pracę. Oczywiście mogłem porządnie pracować, nie ubiegając się o awans, ale w mojej teczce wyglądałoby, że jestem belfer do niczego. Tego nie chciałem. Więc się zatrzymałem w robieniu postępów w pracy, stare kotlety odgrzewałem dla uczniów (dobrze, że nowy rocznik się nie zorientował), nic nowego nie wymyślałem, bo czasu nie było, ale za to sterta zaświadczeń rosła. Wrócę do rzetelnej pracy, jak już się uporam z uporządkowaniem teczki. Powinno pójść łatwo.

Niestety, koledzy mnie straszą, że brakuje mi różnych świstków, a przecież lepiej mieć więcej, niż mniej. Wszystko się przyda, nawet zaświadczenie Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego w Łodzi, że nauczyciel potrafi kasować bilety w tramwaju (byleby tylko w zaświadczeniu brzmiało, że opanowałem sztukę posługiwania się urządzeniami kasowniczymi w komunikacji dziennej i nocnej… i pieczątka oraz podpis, to najważniejsze). To wcale nie jest głupie zaświadczenie, przecież jako nauczyciel często podróżuję z uczniami tramwajem, np. jadąc do muzeum, więc muszę wiedzieć, jak zorganizować kasowanie biletów dla grupy 30 osób, aby zdążyć, zanim kontroler nie zarzuci nam, że jedziemy na gapę. A skąd komisja ma wiedzieć, czy ja umiem kasować bilety? Na gębę ma mi wierzyć? A jak ja nie mam wiarygodnej gęby. Podobno nie chce mi z twarzy zejść taki głupawy uśmieszek. Mam go od dzieciństwa. Lepiej więc niech komisja patrzy na moje zaświadczenia, a nie na mnie, bo jeszcze nabierze podejrzeń.

Ja już kończę staż na nauczyciela dyplomowanego, ale wiele osób zaczyna. Sporo znajomych jakoś tak kręciło swoim życiem zawodowym, że dopiero teraz trafili do szkoły. No więc muszą zaczynać od zera. Ponieważ zbliża się nowy rok szkolny, telefon nie milknie. Ludzie pytają: „Darek, co zrobić, żeby wyglądało, że ja umiem to albo tamto?” A umiesz? – pytam. „Pewnie, każdy to umie! Myślisz, że z Internetu nie potrafię korzystać, przecież pracowałam w… (tu nazwa ważnej firmy)”. To daj zaświadczenie, że pracowałaś w tej firmie na danym stanowisku, gdzie miałaś takie obowiązki, i już – mówię. Jednak to się nie liczy, musi być dowód ze sfery edukacyjnej. Pozostaje więc albo iść na kurs dla analfabetów (gdy samemu potrafi się pływać w danym temacie krytą żabką), albo znaleźć odpowiedniego kumpla, który wyda zaświadczenie pod warunkiem, że się na jego kursie nie pojawimy ani razu. A kto nie zna ludzi, musi się trudzić.